Ash
Meltdown
[Infectious; 3 maja 2004]
Ach jak ten czas leci. W tym roku mija dziesięć lat od wydania debiutanckiego singla Ash. Mało kto dziś kojarzy, że to właśnie to trio z Downpatrick w Irlandii Północnej zapoczątkowało falę nastoletnich zespołów w rodzaju Kenickie, Bis, Symposium czy Stony Sleep. Nie chodziło tu o jakąś jednorodność stylistyczną, raczej o młodość, wigor i gitarowego kopa. I choć z perspektywy dzisiejszego odbiorcy muzyki zjawisko to właściwie nie istniało, chciałbym was zapewnić, że coś takiego było. Dobrze to pamiętam.
Jak w dużym skrócie prezentuje się dyskografia Ash? Minialbum podsumowujący wczesne single, adekwatnie zatytułowany „Trailer” zapowiadał nadejście nowego pokolenia gitarowych bandów. Pełnowymiarowy debiut „1977” dotarł do pierwszego miejsca na brytyjskiej liście przebojów, zyskując status klasycznej pozycji brytyjskiego indie-rocka lat dziewięćdziesiątych. Trudno się temu dziwić - wyciągnięci z jakiegoś liceum w zapadłym irlandzkim miasteczku, krzykliwy Tim, sprawiający wrażenie wiecznie nieobecnego Mark i nieśmiały Rick włożyli w tę płytę wszystko to, co może przekazać trzech zafascynowanych gwiezdnymi wojnami, punk-rockiem i Abbą nastolatków. Wyspiarze to kupili, ja z miejsca stałem się fanem. Potem do składu dołączyła Charlotte i... z zespołu uleciał cały ten feeling. Pamiętam nawet petycję, jaką założyły w internecie wielbicielki grupy, pod wiele mówiącym tytułem „We hate Charlotte!”. I choć może się to wydawać smieszne, coś w tym było. Druga płyta - „Nu-Clear Sounds” poza „Wildsurf” i powiedzmy „Jesus Says” to jedno z tych wydawnictw, o których chciałoby się zapomnieć. Trzeci w dyskografii „Free All Angels” był względnie udanym powrotem do stylistyki debiutu, o wiele bardziej jednak schematycznym i przewidywalnym. Wszyscy kupili sobie tę płytkę z sentymentu i Ash ponownie wylądował na szczycie British Album Chart. Ok, miało być w dużym skrócie, ale mi nie wyszło. Sorry.
Tim Wheeler zapowiadał, że nowy album będzie „heavy, dude!”, za tytułem „Meltdown” miała się kryć jedna z jego właściwości: „a real face-melter”. Przyzwyczajony do niezbyt rozgarniętych wypowiedzi lidera Ash, z pewną dozą obawy czekałem na to, czy przypadkiem nie zanosi się na powtórkę durnoty w rodzaju „Numbskull”. Na szczęście Ash znowu jest w formie jaką lubię. Niby jest trochę ciężej, w „Clones” pojawiają się nawet jakieś pseudoindustrialne zgrzyty, Tim nie szczędzi nam jednak jednej rzeczy. Wyśpiewywanych swoim chłopięcym głosem, niesamowicie melodyjnych, energetycznych piosenek o lecie, gwiazdach i miłości. Mamy stawiające na nogi sunshine in the morning („Orpheus”), nieprzyzwoicie ckliwe you know that I’d die for you (balladowy „Starcrossed”) oraz niesamowicie pretensjonalne tonight I want you in my arms („Vampire Love”). Banalne teksty? W tym cały urok.
Czego możecie oczekiwać, jeżeli do tej pory nigdy nie słyszeliście o Ash? Przede wszystkim nośnych, weezerowych riffów, wzbogaconych wyjątkowo uwydatnionymi na tej płycie solówkami, czerpiącymi żywcem z pudel metalu lat osiemdziesiątych. „Detonator” czy „On A Wave” przypominają, że zespół zaczynał od grania coverów Def Leppard. Nie oznacza to, że macie się czego obawiać, wszystko to przefiltrowane jest przez wrażliwość ubiegłej dekady. Oznaką nowej jakości Ash są też wszechobecne chórki, z gracją wydobywane z gardła Charlotte, która chyba po raz pierwszy przekonuje mnie o celowości swojej bytności w zespole. Mam nawet wrażenie, że bez tego umilającego odbiór, damskiego uuuuuu uuuuu uuuuuu, czy aaaaa aaaaa aaaaa, taki „Orpheus” straciłby jakąś połowę swojego potencjału. A „Evil Eye” bez Chaz w ogóle by nie było. Więc choć zajęło mi to bagatela sześć lat, chyba się przekonałem i muszę to przyznać. Ash to kwartet.
„Meltdown” zdaje się stawiać melodię jako priorytet. Nie ma tu ani jednego fragmentu, który nie mógłby pójść na singiel. Nie ma tu ani jednej nieprzebojowej zaśpiewki, ani jednego niechwtyliwego refrenu. Nie ma sensu ich omawiać, one wszystkie są do siebie podobne. Możecie to potraktować jako zarzut, lecz ja wam powiem, że nikt tak dobrze nie pisze w kółko tej samej piosenki jak Tim Wheeler. Rozumiecie? „Meltdown” jest płytą zrobioną według starego, wypróbowanego schematu, nagraną jakby pod oczekiwania fanów. Dodatkowo jest kilka fenomenalnych numerów mogących ścigać się z ashowymi klasykami z początku ich działalności - „Evil Eye”, „Detonator” czy „Out Of The Blue”, którego solo przywodzi na myśl pamiętny „Angel Interceptor”. „Starcrossed” i „Won’t Be Saved” to kolejne wariacje na temat „Oh Yeah”. Brak odkrywczości? Zjadanie własnego ogona? O to tu chodzi. W końcu nasze ulubione piosenki, to te, które znamy doskonale.
Moje lato znowu ma sens.