Ryan Adams
Rock'N'Roll
[Lost Highway; 4 listopada 2003]
Ryan Adams! Nie Bryan! Ryan! Tak na ogół wyglądają moje rozmowy ze znajomymi na temat tego artysty. W sumie to i tak ma lepiej niż Neil Young, którego - jak sam się wyraził - całe życie gnębi cholerny Neil Diamond. Anegdota o Youngu jest jak najbardziej na miejscu, bo to właśnie z nim kojarzy mi się debiutancka płyta Ryana - "Heartbreaker". Jak również ze Stonesami, Jeffem Buckleyem, Jeffem Tweedy. Pamiętam dobrze, kiedy słuchałam jej po raz pierwszy. "Argument with David Rawlings Concerning Morrissey", "To Be Young" i "My Winding Wheel" to otwierająca trójka. Jeszcze zanim wysłuchałam reszty, wiedziałam, że będę kochać tę płytę. Jest przepełniona uczuciem, i to tak, że faktycznie pęka serce. To jeden z moich ukochanych albumów, tych osobistych.
Ryan jest szalenie płodnym artystą, w tym roku skończy 30 lat, a na koncie, poza "Heartbreaker", ma płyty z zespołem Whiskeytown, świetne solowe "Gold", niewiele gorsze "Demolition", płyty koncertowe i projekty coverowe. Mówi się, że ma zwyczaj każdego dnia kreślić piosenkę w swoim notatniku. Jak na tle tych wszystkich dokonań wypada zeszłoroczny "Rock'N'Roll"? Niestety, nienajlepiej.
Już tracklista wygląda podejrzanie. Czy to covery? Tytuły identyczne lub podobne do The Strokes, Pink Floyd, The Verve, Joy Division. Ale to w końcu tylko tytuły. Posłuchajmy muzyki. Zaczyna się od deklaracji przyjaźni z The Strokes, czyli "This Is It". Szczerze mówiąc, wolałabym żeby Ryan staranniej dobierał sobie przyjaciół. Później "Shallow" - riff żywcem wzięty z Oasis, którzy wcześniej ukradli go T-Rex - ja naprawdę nie to chciałam usłyszeć. No, Ryan... nieładnie się zaczyna. Potem jest niewiele lepiej - "1974" brzmi jak The Vines w wersji Light, "Note To Self: Don't Die" jak Nirvana, a singlowy "So Alive" za bardzo przypomina U2. Trudno wiele zarzucić tym piosenkom, ale ciężko oprzeć się wrażeniu, że Ryan stara się kogoś zadowolić, wytwórnię, publiczność, środowisko? Mnie to nie bierze, ja wiem, że on jest najlepszy kiedy siada do pianina, lub sięga po gitarę, śpiewa i myśli, że nikt go nie widzi. Tak, jak w utworze przewrotnie nazwanym "Rock'N'Roll", moim faworycie z tej płyty, gdzie pojawia się mój ulubiony zestaw: wspaniały głos, pianino i płuca pełne Marlboro... Innym jasnym punktem jest "Anybody Wanna Take Me Home", chociaż tutaj z kolei słychać za dużo The Smiths, a mi nie chodziło o płytę z coverami, niestety...
Ryan Adams mógłby być mistrzem każdego stylu, jaki wybierze, pod warunkiem, że będzie szczery. To nie są złe piosenki, one po prostu zupełnie nie są osobiste, brak w nich emocji, ciężko się nimi przejąć, i trudno się oprzeć wrażeniu, że to nie tak miało być, że to powinno brzmieć o niebo lepiej. Prawdziwy Ryan mierzył w ponadczasowość, w "Heartbreaker". Mam nadzieję, że wkrótce znów sięgnie do swojego legendarnego notatnika z piosenkami i wróci do prawdziwego siebie.