sx screenagers.pl - recenzja: Franz Ferdinand - Franz Ferdinand
Ocena: 9

Franz Ferdinand

Franz Ferdinand

Okładka Franz Ferdinand - Franz Ferdinand

[Domino; 8 lutego 2004]

Jeżeli przyszłością muzyki w ogóle jest syntezowanie jej odmiany gitarowej z taneczną, stworzenie idealnej symbiozy łączącej świat riffów i bitów, to czy scena dance-punk jest takim właśnie rozwiązaniem? Czy przyszłość dokonuje się już teraz? Czy takie grupy jak The Rapture i The Music nie zaczęły czegoś, co jest niejako ukoronowaniem zaczętych gdzieś w połowie lat 90-tych prób takiego połączenia? I jeśli, któremuś z zespołów uda się nagrać płytę genialną, czy zostanie jeszcze coś do odkrycia? A co z tą odmianą muzyki, która ze względu na strukturę piosenkową bliższa jest rockowej, ale biorąc pod uwagę jej sekcję rytmiczną ma wiele wspólnego z taneczną? No i najważniejsze pytanie - czy ten wywód ma w ogóle jakiś sens i co on ma wspólnego z omawianą płytą?

Franz Ferdinand, bo o nim ta recenzja, na swoim debiutanckim albumie zabiera słuchacza w podróż w czasie i przestrzeni. W czasie, bo "Franz Ferdinand" mógłby być wydany jakieś 25 lat temu, w przestrzeni, do nowojorskiego klubu CBGB's. Sekcja rytmiczna w "The Dark Of The Matinee", w "Auf Achse" czy w paru innych to wykapane Blondie i gdybyśmy na wokalu mieli kobietę, mówilibyśmy o całkiem udanej kopii. Jednak Alex (bo tak nazywa się wokalista Franza) przypomina miejscami Neila Hannona z Divine Comedy ("Michael"), czasem zaś zawodzi zupełnie niczym zawodowy wodzirej na sowicie zakrapianej potańcówce. Takiej, na której gdzieś w kącie tańczy sfatygowany Jarvis Cocker.

Wybrany do promocji płyty "Take Me Out" to utwór nietuzinkowy. To taki "Basket Case" dekadę później, przynajmniej jeśli chodzi o wstęp. Kto wie, może nawet tak brzmieliby Green Day, gdyby zamiast na Sex Pistols, wychowali się na Talking Heads. Potem mamy ten nachalny chóralny refren, który wszyscy już chyba znają na pamięć. Najlepsze jest jednak to, że płyta Franza Ferdinanda zdaje się być prawdziwą skarbnicą potencjalnych podbijaczy list przebojów tudzież parkietów. Nawet nie ma sensu ich wymieniać, ten album to dziesięć roztańczonych, naładowanych ogniem (i jeden punkujący - "Cheating On You") wymiataczy. Tak, na płycie Franza jest ogień, i co więcej. This fire is out of control, and gonna burn this city, burn this city. Uciekajcie!

Co odróżnia Franza Ferdinand od zespołów nurtu dance-punk? Odpowiedź może być tylko jedna - naturalny talent do pisania przebojowych kompozycji. Coś co mieli np. The Smiths. Wierzcie mi, Franz Ferdinand mają więcej skillsów w songwritingu niż The Rapture w kręceniu deckami. Budując rewelacyjny album na oklepanych do granic akordach, grupa udowodniła, że jej debiutancka płyta jest czymś więcej niż arytmetyczną sumą wkładów Alexa, Boba, Nicka i Paula. I pomimo tego, że grając pogodne gitarowe piosenki nie da się ani wymyślić prochu, ani spowodować jakiejś muzycznej rewolucji, "Darts Of Pleasure", czy "Take Me Out" to jutrzejsze klasyki gitarowej alternatywy.

Let the hype begin!

Tomasz Tomporowski (30 stycznia 2004)

Oceny

Tomasz Tomporowski: 9/10
Witek Wierzchowski: 9/10
Kasia Wolanin: 8/10
Kuba Ambrożewski: 8/10
Paweł Sajewicz: 8/10
Piotr Szwed: 8/10
Przemysław Nowak: 8/10
Kamil J. Bałuk: 7/10
Marceli Frączek: 7/10
Jakub Radkowski: 6/10
Krzysiek Kwiatkowski: 6/10
Maciej Maćkowski: 6/10
Marta Słomka: 6/10
Piotr Wojdat: 6/10
Średnia z 82 ocen: 7,86/10

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także