Mudhoney
Since We've Become Translucent
[Sub Pop; 20 sierpnia 2002]
Tych czasów już nikt nie pamięta. Stany Zjednoczone, koniec lat osiemdziesiątych. Wielka rockowa rewolucja wisi na włosku, choć jeszcze nie wszyscy mają prawo o tym wiedzieć. Jest masa zespołów, które po prostu robią swoje. Do nich zalicza się Mudhoney, jedna z najpopularniejszych rockandrollowych kapel w tej części świata. Jeśli koniecznie doszukiwać się charakterystycznych cech jej muzyki, to z pewnością będą to: bardzo brudne i garażowe brzmienie, wysoki poziom hałasu, nieskomplikowane melodie i charyzmatyczny wokal, każący zastanowić się nad sensem istnienia szkół muzycznych. Jeszcze niewiele osób zdaje sobie sprawę, jak duże jest zapotrzebowanie na taką właśnie muzykę. Wszystko wkrótce eksploduje, świat usłyszy o scenie grunge. Jednak weterani rodzącego się brzmienia odsuną się w cień i nikt nie będzie pamiętał, że to oni nagrali pierwszą grunge'ową piosenkę pod tytułem "Touch Me I'm Sick". Do historii przejdą inni, choć w ostatecznym rozrachunku los będzie dla Mudhoney dość łaskawy. Szczególnie biorąc pod uwagę to, co stało się z Nirvaną czy Alice In Chains...
Kim Thayil w jednym z wywiadów opowiedział anegdotę dotyczącą początków działalności Soundgarden. Pokazał, w jak różny sposób zespół był witany na koncertach w różnych częściach świata. W Niemczech cała publiczność skandowała "Sound-gar-den", akcentując poszczególne sylaby. W Los Angeles ludzie krzyczeli po prostu "Gar-den". A w Londynie cała sala wrzeszczała "Mud-ho-ney". Jest to oczywiście żart, ale bardzo dobrze obrazuje fakt, że zanim popularność na wszystkich kontynentach zdobyła "wielka trójca ze Seattle", w świadomości wielu ludzi to właśnie Mudhoney byli gwiazdą z tego mroźnego miasta na północy Stanów. Ale dziś już niewiele osób o tym pamięta. Historia zespołu nieco różni się od losów pozostałych kapel zaliczanych do sceny grunge. Ich udziałem nigdy nie była długotrwała popularność na wszystkich kontynentach. Jednocześnie nie rozpadli się po pierwszej lub najdalej drugiej płycie. Po prostu kontynuowali działalność z dala od świateł jupiterów i zdjęć na pierwszych stronach gazet, nagrywając lepsze i gorsze płyty. W końcu przyszedł czas na rozwiązanie kapeli. I właściwie od tamtego czasu nic nie zapowiadało reaktywacji, szczególnie, że stosunki pomiędzy członkami zespołu były, powiedzmy, nienajlepsze. Tymczasem, ku zaskoczeniu fanów, w 2002 roku zespół powrócił z nowym materiałem, nagranym do tego w prawie niezmienionym składzie (na basie Matta Lukina zastąpił Guy Maddison).
Dla mnie jako fana muzyki z Seattle to właśnie takie zespoły jak Mudhoney, Green River czy Malfunkshun są uosobieniem brzmienia zwanego grunge. Nie lubię tego słowa, ale skoro już ma istnieć, to niech oznacza właśnie taką muzykę. Prostą, nieskomplikowaną, hałaśliwą i anty-komercyjną. Mark Arm opowiedział kiedyś, w jaki sposób muzycy Mudhoney nauczyli się grać. Ich menedżer pokazał im kilka chwytów na gitarach, ale zabronił w jednej piosence użyć więcej niż trzech. Słuchając pierwszych płyt zespołu można odnieść wrażenie, że trzymał się on narzuconej zasady. Później zaczął, z różnym skutkiem, urozmaicać swoje brzmienie, nieco je wygładzać. Płyta "Since We've Become Translucent", nagrana po czteroletniej przerwie, jest pod tym względem krokiem wstecz. Muzyka jest znów bardziej surowa, choć to już nie ten sam zespół, co kilkanaście lat temu. Wiek wpłynął na twórczość muzyków. Z jednej strony całość wydaje się ostrzejsza niż poprzednie "My Brother The Cow" i "Tomorrow Hit Today", z drugiej pojawiają się elementy dość nieoczekiwane, jak na przykład sekcja dęta w "Where the Flavour Is" albo bardzo wyraziste organy i saksofony (niemal pierwszoplanowe) w otwierającym "Baby Can You Dig the Light". "Since We've Become Translucent" jest udanym powrotem jednej z najciekawszych grup rockowych lat dziewięćdziesiątych i... chyba niestety niczym więcej. Dziś już wiemy, że płyta dużej popularności nie zdobyła, właściwie zauważyli ją tylko fani zespołu. Nietrudno odgadnąć powód takiego stanu rzeczy. Wydawca, czyli legendarny Sub Pop, poza kultowym logo nie gwarantuje właściwie żadnej promocji. To jednak przyczyna drugorzędna, przede wszystkim muzyka Mudhoney nie jest już tak porywająca jak przed laty, nie ma tego energetycznego ładunku. Jest kilka udanych momentów ("The Straight Life", "Where the Flavour Is", "Take It Like a Man") i do nich z przyjemnością się powraca. Starym miłośnikom grunge'u to wystarczyło, ale nowych sympatyków zespół nie zdobył i raczej nie zdobędzie. Dlatego, jeśli ktoś jeszcze nie zna twórczości "nieudaczników" z Seattle, to lepiej niech sięgnie po "Superfuzz Bigmuff" lub "Tomorrow Hit Today". Ostatnie ich dzieło to obowiązkowa jazda tylko dla ludzi, którzy dali się porwać temu surowemu rockowi już w latach dziewięćdziesiątych.
Muzyka Mudhoney to prawdziwy sprawdzian dla wszystkich, którzy lubią garażowe brzmienie i brudnego rock and rolla. To także chwila prawdy dla wszystkich fanów sceny Seattle. Nie jest to już materiał tak świeży jak przed laty, nie ma takiej siły przebicia. Jednak wciąż pozostaje charakterystyczny i łatwo rozpoznawalny. I co najważniejsze - na przyzwoitym poziomie. Oto ostatni bastion grunge'u. Oby bronił się jak najdłużej...