Ocena: 6

Królestwo

Antracyt

Okładka Królestwo - Antracyt

[Gusstaff Records; 1 marca 2020]

Łatwo zgubić się w natłoku improwizowanych albumów balansujących za granicy noise’u, jazzu i post rocka, wydawanych od kilku lat regularnie i w pokaźnych ilościach przez trójmiejską scenę muzyczną. I choć wydaje się, że największa fala takich płyt już za nami, nadal pojawiają się krążki, przy których warto zatrzymać się na dłużej.

Trio tworzące Królestwo możecie znać ze składów takich jak Dule Tree, 1926 czy Hadal. Porównywani są do Lonker See, czemu trudno się dziwić, biorąc pod uwagę łączenie noise’u z jazzem i fakt, że debiutancki krążek grupy ukazał się nakładem Music Is The Weapon. Wprawdzie Królestwo, tak jak Lonker See na ostatniej płycie „Hamza”, odpuszcza sobie tym razem jazzowe eksperymenty, to „Antracytowi” jednak zdecydowanie bliżej do ARRM czy Lastryko. Znajdziemy tutaj sześć kompozycji trwających łącznie ponad godzinę, z których dwie ostatnie to swobodne, transowe improwizacje.

Gdyby nie obydwie „Antracyt impresje”, można byłoby nawet pokusić się o stwierdzenie, że to całkiem przystępny i łatwy w odbiorze album. Po „Ćwiczeniach repetytywnych”, których tytuł mówi sam za siebie, a potem eksperymentalnej EP-ce „Słuchowisko”, wyraźnie widać, że zespół chce pokazać coś więcej, niż tylko oparte na rytmie improwizacje. Krótsze utwory na „Antracycie” to dopracowane kompozycje, w których połamana rytmika jest tak samo ważna, jak chwytliwe riffy, co pokazuje bardzo subtelne podejście do math w mathrocku. Wrażenie, że styl Królestwa nieco złagodniał, potęguje różnorodność utworów: zaraz po transowym i repetytywnym „Wiosłowaniu w kierunku nicości” dostajemy dwa energiczne i szybko zapadające w pamięć utwory o typowych dla Królestwa abstrakcyjnych tytułach „Tęga Jola” i „Szklaneczki doktora Stefana”. We wszystkich kompozycjach dominuje jednak ten sam minimalizm, który ma swoje dobre i złe strony. Co działa na niekorzyść „Antracytu”, to może nieco zbyt minimalistyczny skład – nie każdy zespół jest w stanie nagrać interesującą płytę ograniczając się do do gitary, basu i perkusji. Zwłaszcza w tych dłuższych utworach nie tylko czuć, że znalazłoby się tutaj miejsce na przykład na klawisze, lecz momentami wyraźnie brakuje jakiegoś urozmaicenia.

„Antracyt” to materiał, który z jednej strony z pewnością świetnie sprawdzałby się na żywo, jednak równie dobrze pasuje też do leniwego, lockdownowego popołudnia. To dobrze zrównoważona płyta, płynie przechodząca między chwytliwymi melodiami a rozciągniętymi transowymi kompozycjami.

Weronika Kobus (15 czerwca 2020)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także