Oranssi Pazuzu
Mestarin kynsi
[Nuclear Blast; 17 kwietnia 2020]
Jest stanowczo za wcześnie, aby mówić o albumie roku, ale to, co stworzyli panowie z Oranssi Pazuzu, stawia ich na pewno gdzieś z przodu stawki, szczególnie jeśli chodzi o ogólnie pojmowaną muzykę metalową.
Jako że nie jestem zatwardziałym fanem black metalu, gdy tylko napotykałem zespół, który według definicji miał grać black metal z wpływami czegoś, na ogół kończyło się to lekkim rozczarowaniem, że rzekome wpływy są ledwie wyczuwalne. W rzeczywistości zaś dostawałem kolejne wyblakłe wspomnienie „De Mysteriis Dom Sathanas” i tęsknotę za potencjalną wielkością tego gatunku. W przypadku Oranssi Pazuzu było, jak można się domyślić, nieco inaczej; pojawiający się wszędzie przysłówek psychodelic miał nie tylko wyraźne odzwierciedlenie w twórczości Finów, ale i był dość istotnym składnikiem strukturalnym. Składnikiem, który zamiast zaniknąć, stał się tematem przewodnim w twórczości muzyków, ich znakiem rozpoznawczym, który na dobre rozkwitł i przeżył – jak mi się wówczas wydawało – kulminację na ich czwartym albumie „Värähtelijä”. Idealne proporcje pomiędzy kosmicznym tripem a czarnym łojeniem zaowocowały jednym z ciekawszych albumów w 2016 roku, a w dyskografii Pazuzu najlepszą płytą. Teraz pytanie: co dalej? Wrócić do korzeni czy odlecieć sobie w kosmos, coraz odważniej uwalniając się ze smolistej aury black metalu?
Promujący mającą dopiero wyjść płytę utwór „Uusi teknokratia” sugerował, że Finowie dobrze rozsiedli się w swoim statku kosmicznym, którym podróżowali już wcześniej. Dostaliśmy zawodowe łojenie oblane psychodelicznym sosem, którego dominującym składnikiem zostały instrumentalnie potraktowane kobiece głosy. Efektem była interesująca forma i typowe dla Finów ponad trzyminutowe quasi-ambientowe zakończenie, cudownie wyciszające słuchacza po przejażdżce. „Uusi teknokratia” był dla fanów dowodem na to, że muzycy są w formie i przynajmniej jeden z sześciu utworów na płycie będzie co najmniej dobry.
W tym miejscu należy wspomnieć o jednym aspekcie wydawnictw Pazuzu: ich tracklisty są znakomicie poukładane. Od początku do końca muzykom udaje się utrzymać napięcie i zainteresowanie, a gdy potrzeba oddechu, również go dostajemy. Każdy utwór o wiele lepiej działa jako część całości, co być może tłumaczy, dlaczego świetny singiel promujący płytę spotkał się z moim uznaniem, ale daleko było do absolutnej ekstazy, która przyszła wraz z premierą krążka.
A premiera przyniosła prostą konkluzję: „Mestarin kynsi” nie tylko utrzymała poziom poprzedniczki, ale nawet go przeskoczyła. Otwierające album „Ilmestys” to z jednej strony dość prosty zabieg formotwórczy, ale z drugiej strony: ło matko, jak to miecie. Pełzający początek, nieskomplikowany, oparty na dwóch dźwiękach, riff, rytmiczna stopa, obłędny, rozjeżdżający się bas, po chwili skrzeczenie Evilla, doprawione kwasowymi syntami, i gdy już jesteśmy zanurzeni w tym klimacie nieświadomie machając sobie głową, docieramy do piątej minuty, w której dupnięcie jest tak potwornie epickie, że nie tylko wyrywa z butów, ale też każe się zastanowić: jeśli to jest opener (jeden z najlepszych, jakie kiedykolwiek słyszałem), to co może być dalej? Jak na każdej poprzedniej trackliście zespołu, tutaj również nie ma mowy o spadku jakości.
To, w jaki sposób ich utwory się rozwijają, jest absolutnie mistrzowskim opanowaniem formy: Oranssi Pazuzu doskonale wiedzą, kiedy trzeba uspokoić, a kiedy przywalić z całej siły. Korzystają z całej gamy różnorakich środków (co jest ewenementem w tak hermetycznym gatunku muzyki), ubarwiając gdzieniegdzie kompozycje wspomnianymi już kobiecymi chórkami, czy też umiejętnie zaaranżowanymi smyczkami („Oikeamielisten sali” - w końcówce utworu przesterowane skrzypce brzmią, jakby urwały się od ich rodaków z Apocalyptiki). Przedostatni na płycie „Kuulen Ääniä Maan Alta” jest swego rodzaju czymś nowym, ponieważ przez cały utwór towarzyszy nam industrialna, post-rockowa perkusja, na bazie której Finowie budują hałaśliwą kulminację, w drodze do której czasami pojawiają się wstawki puzonu, przypominające trochę... Swans?
Na zakończenie płyty Oranssi Pazuzu przypomina nam, że fajnie, że nam się podobają ich psychodeliczne tripy, ale kurwa gramy black metal, w związku z czym dostajemy siarczystego kopa w pysk. Takiej dozy męczącej agresji zespół już dawno nie prezentował (nie jestem pewien czy kiedykolwiek). Maniakalna perkusja, brak jakiejkolwiek linii melodycznej i dochodzące kolejne warstwy, które ledwo do nas docierają zza oszalałej zasłony na pierwszym planie. Coraz głośniej i ani chwili oddechu. W pewnym momencie (gdzieś po siedmiu minutach?) nałożone warstwy wychodzą na wierzch, wściekła perkusja odpływa gdzieś w nicość, chwila ambientu i koniec. Uff. Co ciekawe, gdyby każdy utwór oceniać indywidualnie, „Taivaan portti” (czyli „Bramy niebios”) bezsprzecznie wypadłby najgorzej; ale ponownie dochodzi do głosu świadomość muzyków. Umiejscowiony na do widzenia i w bezpośredniej korelacji z poprzednimi, utwór robi piorunujące wrażenie, jakbyśmy już prawie oswoili tego pomarańczowego demona, w związku z czym on w ramach nauczki odgryza nam głowę.
Czy ta płyta ma jakieś minusy? Trudno mi je na chwilę obecną znaleźć. Dostajemy wszystko, czego moglibyśmy się spodziewać, a nawet więcej: i psychodelię, i eksperymenty, i agresję, i różnorodność. Od strony produkcyjnej również wszystko siedzi na swoim miejscu. Finowie nagrali wielki album i jedyne pytanie jakie się rodzi, to gdzie dalej możemy jeszcze tym statkiem polecieć? Bo paliwa mu nie brakuje.