Mark Kozelek
Mark Kozelek with Ben Boye and Jim White 2
[Caldo Verde; 7 lutego 2020]
Kozelek, który ma za sobą sporą ilość albumów i udział w dwóch legendarnych projektach (slowcore'owym Red House Painters i altfolkowym Sun Kil Moon), z pewnością może być nazwany jednym z bardziej płodnych artystów ostatnich dwóch dekad. W latach dwutysięcznych szczególnie się wydawało, że może wręcz wyrzucać z siebie poruszające i głębokie piosenki bez większego wysiłku.
Jego kolejny projekt to rozpoczęta w 2017 roku, oparta głównie na improwizacjach, współpraca z Benem Boye i Jimem White. Nowy album wydany pod wspólnym szyldem wydaje się mało różnić od poprzedniej płyty tria: utwory nadal mają deklamowany i powolny charakter; często słychać, że wychodzą z improwizacji, które służą za tło potokowi słów Kozelka – wyrzuca je z siebie raz śpiewając, a raz deklamując. Podobnie jak na ostatnich płytach Marka, warstwa muzyczna opiera się głównie na pianinie, delikatnej perkusji i akustycznych gitarach, ale to nie one są tu najważniejsze: instrumenty nadają tylko tło opowiadanym historiom, które mimo swojej rozwlekłości potrafią zainteresować słuchacza.
Nie oznacza to, że warstwa muzyczna jest tu nieistotna: w zamykającym album „August Night” (który jest moim cichym faworytem z albumu) czy w „My Brother Loves Seagulls” pięknie oprawia teksty Marka. Wydawałoby się, że te 7 utworów w podobnym stylu, trwających od 8 do 16 minut, mogłoby kompletnie znudzić monotonią, ale mimo tej dosyć jednostajnej atmosfery mają w sobie coś przyciągającego. Momentami mocnym skojarzeniem dla mnie był ostatni album Nicka Cave'a z ubiegłego roku, „Ghosteen”, z utworami o podobnym storytellingowym charakterze, ale pozbawionym ambientowych elementów. Teksty są wielkim strumieniem świadomości: Mark wspomina Jeffa Buckleya w „La Guardia”, mówi o cierpieniu i żałobie w „The Artist”, wspomina też o historiach ze swojego dzieciństwa, robiąc to w zaskakująco szczegółowy i interesujący sposób. Nie brakuje też dość absurdalnego humoru, jak w „Chard Enchillada”, stanowiącym swoiste oderwanie od dość poważnego tonu płyty.
Album mimo długości utworów nie nudzi i potrafi momentami zaskoczyć, choć przyznam, że przesłuchanie całej „dwójki” za jednym razem może być dla niektórych dosyć wyczerpującym zadaniem. Mimo wszystko warto do tego krążka wracać, bo kolejne podejścia odsłaniają jego mocne strony, których jest jednak całkiem sporo, nie tylko pod względem lirycznym. Może nie jest to jedno z najlepszych osiągnięć Kozelka w karierze, ale ta współpraca Boyem i Whitem zdecydowanie zasługuje na kilka dokładnych przesłuchań.