Tyler, the Creator
Igor
[Columbia; 17 maja 2019]
Dyskografia Tylera, the Creatora jest dla mnie nierozerwalnie związana z upływem czasu. Poprzez spektrum jego albumów obserwowaliśmy jak edgy, wyszczekany dzieciak zmienia się w mężczyznę, który powoli akceptuje swoje miejsce w dużym świecie, ale nie chce zerwać z dzieciństwem. Tyler to rapowy Piotruś Pan, nasz głos w amerykańskim rapie. Na „Igorze” wkracza w kolejny etap swojego życia, a my razem z nim.
„Flower Boy” biło po twarzy przede wszystkim świeżością brzmienia: ten album był tworem zawierającym mnóstwo oryginalnych pomysłów. Każda piosenka była piękną kolorowanką (pozostając przy dziecięcych alegoriach), na której Tyler bazgrał swoje przemyślenia. Zdecydowanie był to jeden z bardziej rześkich krążków tej dekady. Na „Igorze” jest spokojniej i mniej kolorowo, ale nadal świetnie.
„Igor” jest bowiem bardziej uporządkowany muzycznie i stylistycznie. Całość pływa w odniesieniach do soulowych sampli Kanyego Westa i twórczości Outkast, znajdziemy tutaj także echa wspomnianego „Flower Boya”. W tym hołdzie dla swoich rapowych idoli Tyler pozostaje sobą przekładając legendarne schematy na swój unikalny język. I właśnie dlatego ta płyta brzmi tak dobrze. Zaczyna się od wycia syntetyzatorów, które przechodzą w pętlę perkusyjną wrzucającą nas we wczesną twórczość DJ Shadowa (przychodzi mi tu na myśl zwłaszcza „Psyence Fiction” UNKLE). Całość mknie przed siebie, zmienia tempo i powraca do pierwotnego stanu. Jest to znakomity opener, przygotowujący nas na obfitą muzyczną ucztę.
Potem następuje highlight tego albumu - „Earfquake”, brzmiący jak zagubiona pieśń Andre 3000 z sesji do „The Love Below”. Twardy i surowy beat zostaje rozmiękczony, co sprawia, że cudownie się tego słucha. Tyler desperacko woła o przebaczenie, robi to jednak z charakterystycznym dla siebie dystansem (widzieliście teledysk?), wtóruje mu Playboi Carti, który nie odstaje poziomem. Piękny, post-soulowy banger, murowany kandydat na hit tego lata. Potem mamy po drodze leciutki i rytmiczny „I Think”, wzruszający synthowy „Runnin Out of a Time”, czy też „Puppets”, na którym gości Kanye West (którego zresztą prawie w ogóle nie słychać). Utwory te trzymają poziom, ale nie wyróżniają się niczym wybitnym, tak jest też z resztą płyty. Są jednak trzy utwory, które osobiście uwielbiam.
Pierwszym jest „A Boy is a Gun”, czyli sequel Yeezusowskiego „Bound 2” (ten sam sampel, sprawdźcie, jeśli nie wierzycie) na którym Tyler wraz z Solange ślizgają się po melancholijnej pościelówie. Drugi to roztrzęsiony „What's Good”, gdzie Tyler popisuje się jedną z lepszych zwrotek w swojej karierze (Dracula, Dracula, Dracula/Suck me first, I might get back at ya /Is that shit cool? Change the aperture/Hahahahaha I can't laugh at ya), robiąc to wszystko na niszczycielskim beacie, będącym kontynuacją „Who Dat Boy?” z poprzedniej płyty. Trzeci utwór to „Gone Gone/Than You”, czyli indie hymn ostateczny, swoiste pozostałości po dziecięcej aranżacji „Flower Boy”.
„Igor” to płyta spójna i pełna niespodzianek. Brakuje tutaj jednak tej szalonej improwizacji z poprzedniego krążka, gdzie każdy kawałek był czymś nowym i świeżym. No cóż, dorastamy, a Tyler wraz z nami. Ważne, że osiągnął sukces, a co za tym idzie, artystyczną stabilizację. Na dodatek robi to, co lubi. To mnie zadowala, a skoro przy okazji dostarcza nam tyle dobrej muzyki, to już w ogóle nie mam pytań.
Komentarze
[10 czerwca 2019]