Vampire Weekend
Father of the Bride
[Sony Music; 3 maja 2019]
Nowojorski zespół powrócił z bardzo silnym albumem. Szkoda tylko, że za silnym aby być ciekawym. Jak to możliwe? Już tłumaczę. Niektóre płyty mają wszystko: produkcję na najwyższym poziomie, dobrze rozplanowane kompozycje, przyzwoite teksty, świetną instrumentalizację. Nie mają natomiast tego czegoś: czegoś, co sprawia, że melodie wydają się nam wyjątkowe na poziomie (nazwijmy to) emocjonalnym. Jest to o tyle zaskakujące, że Vampire Weekend to grupa, która zdawała się być wyspecjalizowana w tej dziedzinie. Na „Father of the Bride” słychać jedynie echa dawnej świetności, zdecydowanie za słabe aby udźwignąć ciężar staranności i finezji włożonych w stworzenie tej płyty.
Pierwsze pięć kompozycji nie zapada w pamięć, można o nich powiedzieć jedynie to, że są przyjemne. Jest to dosyć smutne, gdy weźmiemy pod uwagę fakt, że to jedyny pozytywny epitet jaki się do nich odnosi, przy jednoczesnym braku tych jakkolwiek negatywnych. Chciałoby się powiedzieć o nich coś więcej, ale naprawdę byłoby to jedynie niepotrzebne przeciąganie zdań. Wyróżniająca się w tej piątce, przynajmniej w jakimś stopniu, jest jedynie „Balbina”.
Dalej jest trochę lepiej. „How Long?” to zdecydowanie najlepsza pozycja na albumie. Bujająca instrumentalizacja, ciepły, wyróżniający się wokal i przede wszystkim chwytliwy refren - tego oczekiwałem od całej płyty. Niestety na tym kawałku to charakterystyczne dla Vampire Weekend brzmienie ma swój koniec. Co prawda dwa kolejne utwory – „Unbearably White” i „Rich Man” – są niewiele gorsze, ale jednak brakuje im już tego czegoś.
Dalsza część płyty jest po prostu przekombinowana. Do tego stopnia, że większość rzeczy mogłaby trafić na playlistę przeciętnej kawiarni w centrum miasta, lecieć cicho w tle i nikomu nie przeszkadzać w popołudniowej przerwie od pracy. „Spring Snow” to piosenka wręcz idealnie nadająca się do windy. Duety wokalne z dość dobrą, ale (przynajmniej na tym albumie) nie wyróżniającą się Danielle Haim z Haim, nie dodają „Father of the Bride” żadnego wigoru. Prawdę powiedziawszy, kawałki te mogłyby zostać zaśpiewane równie dobrze przez zwykły duet coverujący klasyki country w jakimś barze i nikt nie zauważyłby różnicy. Pozostałe kompozycje to wspomniane wcześniej echa skoczności jaką zazwyczaj oferowali Vampire Weekend. Gdzieś tam jest z lekka funkująca gitara, gdzieś plątają się cymbałki, jest trochę rytmów a la Talking Heads, ale generalnie – no cóż – nic specjalnego.
W porównaniu z resztą dyskografii grupy „Father of the Bride” jest źródłem pewnego zawodu. To trochę jak przejażdżka kolejką górską dla dzieci, gdy jest się już dorosłym. Mało emocji, niewiele zakrętów, a kiedy już myślimy, że czeka nas prawdziwa jazda, okazuje się, że to tylko zjazd przed końcem trasy.