Julia Holter
Aviary
[Domino; 26 października 2018]
Mało jest artystek, których kolejne poczynania obserwuję z niegasnącym entuzjazmem i pewnością, że nie wywiną czegoś wybitnie rozczarowującego. Od kilku lat na czele tej malutkiej grupy umieszczam Julię Holter. Swoją pozycję budowała stopniowo i choć zachwycać można się było już debiutem, momentem przełomowym okazał się czwarty album „Have You In My Wilderness” (2015, nasza płyta roku). Achy i ochy płynęły wówczas z wielu stron. Najwyższą możliwą notę dało „Mojo”, nazywając album magicznym, wizjonerskim i zdumiewającym, chwalił też Pitchfork i inne portale, a krytyczne głosy były na tyle nieliczne, że w zasadzie niemal niezauważalne. Mogło się w konsekwencji wydawać, że Holter uzna, że najlapiej będzie dalej zmierzać w melodyjną stronę typu zwrotka-refren-zwrotka. Tak zapewne postąpiłaby większość piosenkarek, ale na pewno nie Julia. „Aviary” potwierdziło, iż Holter ma kolejny pomysł na siebie. Postanowiła niejako wrócić do strategii realizowanej na początku artystycznej kariery, czyli do czegoś zdecydowanie bardziej konceptualnego, eksperymentalnego i pozwalającego na przekraczanie granic. Zjawia się jednak z całym zebranym po drodze bagażem muzycznych doświadczeń, nowymi inspiracjami i z jeszcze większą potrzebą tworzenia piękna. Rezultat jest taki jak zawsze – olśniewający, choć równocześnie trudniejszy w oswojeniu. Nie mogło być jednak inaczej, skoro obcowanie z albumem zajmuje półtorej godziny.
Nazywanie „Aviary” płytą filmową jest w pewien sposób celne. Sama Holter wspomina o inspiracji jaką była dla niej odkryta na nowo ścieżka dźwiękowa Vangelisa do „Blade Runnera”. Postanowiła w ten sposób stworzyć soundtrack do innej dystopii. I choć można dyskutować jak wiele z tej inspiracji jest tutaj obecne, to mimo wszystko wykorzystanie podobnych przymiotników nie będzie nadużyciem – jest więc sennie, mrocznie czy melancholijnie. Dalsze poszukiwanie podobieństw w sensowne rejony raczej nie zaprowadzi. Holter, tak jak potrafi tylko ona, robi miejsce i na improwizacje, jak i na coś zdecydowanie bardziej piosenkowego czy może nawet popowego. Jest ukłon w stronę fascynacji średniowieczem, ale i nowoczesnością. W porównaniu do poprzednich albumów, artystka zwiększa instrumentarium, pieczołowiciej dobiera poszczególne dźwięki. Słychać to już doskonale od początkowego „Turn the Light On”, a wyłapywanie „smaczków” przy kolejnych przesłuchaniach daje mnóstwo przyjemności.
Na „Aviary” dominuje pewnego rodzaju chaos, ale zabieg ten był jak najbardziej celowy. Sam tytuł odwołuje się do cytatu z opowiadania Etel Adnan, amerykańsko-libańskiej pisarki: Znalazłem się w wolierze przepełnionej wrzaskami ptaków. Holter w wywiadach powtarzała wielokrotnie, iż przytłoczenie informacjami, wszechobecny zamęt, niepewność, pytania bez odpowiedzi, sprzeczności płynące z wielu stron to domena współczesnego świata. Ze wspomnianym chaosem łączy się też sama forma albumu, co już nie do końca jest zaletą. Gdyby bowiem wyłowić z tych 90 minut utwory, w których melodia góruje nad improwizacjami (może czasami nie do końca udanymi), to łatwiej byłoby o jeszcze bardziej pozytywne reakcje. Do „Whether”, „I Shall Love 2”, „Les Jeux to You” można wracać po wielokroć, pozostałe piosenki nie robią już tak wielkiego wrażenia. Inaczej rzecz się przedstawia, kiedy słucha się całości. Tego nic nie jest w stanie zastąpić, a rozbieranie „Aviary” na części i omawianie piosenki po piosence wydaje się pewną profanacją. Nawet „I Shall Love 2” brzmi najpiękniej, kiedy pojawia się tuż po „Another Dream”.
Trudno zachwycić się albumem od razu, a i w późniejszym etapie ten zachwyt pojawiać się będzie w różnych momentach, bo też emocje dawkowane są tutaj w sposób dość nieoczywisty. W dyskografii Holter ciężko będzie umieścić najnowszy album na najwyższym stopniu podium (osobiście daje brązowy medal). Zgodnie też z przewidywaniami – w przeciwieństwie do „Have You In My Wilderness” podsumowań rocznych „Aviary” nie zwojowało (choć w wielu się pojawia). Byłoby jednak zbrodnią mówić o rozczarowaniu.
Komentarze
[21 września 2019]