Kinga Miśkiewicz
To mi nie
[Soul Records; 10 października]
Szukając wytłumaczenia dla kryminalnego kalibru ciszy w eterze, z jaką zderzył się solowy album wokalistki Furii Futrzaków, doszedłem do ściany. W starciu z jakością materiału żadne wytłumaczenie nie wytrzymuje bowiem próby. Posypuję więc głowę popiołem przeznaczonym dla całej rzeszy poptymistów tego kraju i niemal duszę się ze wstydu. Bo usprawiedliwienia nie ma. Owszem, EP, które ujrzało światło dzienne pod koniec zeszłego roku, rozbudziło (i – jak widać – najprawdopodobniej nasyciło) apetyty spragnionych popowej „fachury” słuchaczy. Może za długo przyszło nam czekać na długograj? A może po prostu już rok temu poznaliśmy najcięższe działa, jakie Kinga do spółki z Andrzejem Pieszakiem postanowili wytoczyć w walce o wysokiej jakości pop? Może to wszystko prawda, co zmienia jednak faktu, że mamy do czynienia z bardzo dobrym albumem.
W otoczeniu urzekającej klasycznym pięknem, stanowiącej przypis do chlubnej tradycji polskiego popu (Prońko, Jurksztowicz, Łobaszewska) kompozycji „Nie lubię kobiet” (nie wspominając o śmiałej przewrotności tekstu), rozsadzającego parkiet ekstatycznym refrenem „Mów do mnie w tle” czy w końcu równie melancholijnego, co ociekającego rozpaczliwą desperacją „Za mało”, premierowe utwory mogą wydawać się „wypełniaczami”. Określenie to cholernie niesprawiedliwe, bo stanowią one bardzo solidny materiał, który u niejednej Natalii Nykiel uznany zostałby za highlight.
„Światła” rozpoczyna jazzująca fraza pianina, którą kontruje grubo ciosany bit i mocne uderzenia syntezatorowej maszyny odpalonej przez Pieszaka. To też kawałek potwierdzający, że w konkursie na najbardziej power popowe refreny, Miśkiewicz stanowi czołówkę polskiej pop gry. „Ani mi się śni” zaprasza na parkiet ze swadą godną „Spinning Around” Kylie, a luźno prowadzona fraza wokalistki szusuje na rozbujanym friendlyfiresowym bicie, sprawiając, że dancefloor nabiera walorów najprzytulniejszego z domostw. Do tej samej rodziny należy zaliczyć pękające w szwach od erotycznej energii „Przyciąganie”. Natomiast zamykający album przejmujący „Powrót do przyszłości”, to niepokojący, futurystyczny lament, pozostawiający na skórze ciarki jeszcze długo po wyłączeniu odtwarzacza.
To, że muzyczne uniwersum „To mi nie” sięga głęboko do sztambuchów polskiej piosenki, to jedno, ale przecież syntezatorowy arsenał zagrywek Pieszaka udowadnia, że nie ignoruje też tego, w jaki sposób synthpopową formułę powykręcali tacy artyści jak Cut Copy, Calvin Harris czy wspomniani Friendly Fires. Brzmienie, którym sprawnie szafuje, jest zatem różnorodne, ale i bardzo spójne. Wśród innych cech albumu Miśkiewicz godna uwagi jest niezwykła zwięzłość. W przypadku popowego albumu standardowo jest to zaletą, jednak jeśli miałbym wystosować do niego jakiś zarzut, dotyczyłby on właśnie tej sprawy. Jest to bowiem na tyle „gęsty” i intensywny krążek, że momentami wpuściłbym trochę powietrza w postaci jakiejś mgiełki w typie „Neon Rider” z kanonicznego „Last Exit”. Niemniej jednak, ilość plusów dodatnich w przypadku „To mi nie” potężnie przygniata wszelkie „ale”. Niech poptymistyczna śpiączka, która nas przyłapała minie jak najprędzej, natomiast taka forma duetu Miśkiewicz-Pieszak jeszcze długo nie spada z wysokiego C, ku niekłamanej uciesze naszych wygłodniałych dobrego popu uszu.
Komentarze
[17 grudnia 2018]
Słaby management? Czy co?