Beach House
7
[Sub Pop; 11 maja 2018]
Chyba wszystkich nas zaskoczyło. Bodaj najbardziej konsekwentny w swej muzycznej wizji zespół spośród indie darlings rozpoczynających karierę w latach zerowych, wprawił muzyczną blogosferę w osłupienie. Dream-pop duo finds greater depth! The Guardian, Potentially their masterpiece HighSnobiety, no i 8.9 na Pitchforku – entuzjazm przekraczający racjonalne granice. Prawie tak, jak przy każdym nowym albumie... Beach House. Spodziewałem się, że ta recenzja okaże się niezbyt wyrafinowaną kalką poprzednich; nieudolną próbą wymiany kilku zwrotów w przepisanym od kolegi zadaniu domowym. Nie ukrywam, że w „sporze o Beach House”, stałem po tej stronie barykady, która studziła nastroje, a niekiedy nawet obśmiewała ogólną ekstazę. Bo tak jak pisał Jędrzej w kontekście „Bloom” - No nuda, panie, flaki z olejem, jedno kopyto, nieodkrywanie Ameryki, zjadanie własnego ogona. Dream-popowe duo postanowiło jednak w bardzo przemyślany i subtelny sposób wykroczyć poza cyzelowaną od dekady estetykę atmosferycznej, uroczej nudy i, trzeba przyznać, efekt jest zbawienny (zwłaszcza dla recenzenckiej niedoli, której się obawiałem).
Na „Siódemce” Legrand ze Scallym znacznie śmielej sięgają po syntezatorowe brzmienia, ujawniają swoje zamiłowanie do zanurzonych w głębokim basie przesterów czy wracają do przykurzonych z lekka instrumentów akustycznych. Dużo ciekawsza jest jednak decyzja o inkorporacji patentów produkcyjnych i brzmienia innych artystów do swojej estetyki. Estetyki, która z jednej strony bazowała na wycięciu z shoegaze’u wszelkich szumów, trzasków i zgrzytów. Z drugiej zaś dodawała do tej uładzonej, ślicznej do bólu, przesłodzonej wręcz warstwy plumkających gitarek pewną dozę psychodelii, która czyniła ich muzykę daniem co najmniej znośnym. O ile poprzednie krążki duetu sprawdzały się idealnie w postaci muzyki tła, o tyle „7” stanowi zestaw piosenek proszących o zaangażowanie i uwagę słuchacza. Mówiąc kolokwialnie – jest na czym ucho zawiesić.
Wśród hajlajtów należy z pewnością umieścić mrużące oko do alt-r’n’b Kevina Parkera z Tame Impali „Lemon Glow”, które przykuwa uwagę nie tylko dominującą rolą syntezatora, ale i elektroniczną cykającą perkusją oraz „Black Car”, którego wstęp niewinnie flirtuje z Aphex Twinem, a wokal Legrand zaskakująco zbliża się do Karin Andersson z The Knife. Zaś po pochodzie akordów z intro „Lose Your Smile” czekałem tylko na jedną z urokliwie patetycznych historyjek Wayne’a Coyne’a, a jednak utwór skręca w stronę francuskiego duetu Air z ich elektro-akustycznym pościelowym popem. W ogóle fragmenty albumu, w których Legrand i Scally zdają się wychodzić poza swoją strefę komfortu, stanowią jego najbardziej frapujące i ciekawe elementy, ujawniając jednocześnie słabość i nijakość klasycznego repertuaru. Utwory takie jak „Woo”, „Dive” czy „Girl Of The Year” przechodzą mimochodem na stronę niepamięci.
Z każdym kolejnym odsłuchem „7” wzrasta jednak przeświadczenie, że Beach House trochę nas mami i czaruje wymuskanym brzmieniem, by ukryć kompozycyjne niedostatki. Z kwitów jednak jasno wynika, że – może poza całkiem ładną wiązanką akordów w refrenie „Dark Spring” – żadnej ewolucji nie ma. To dalej są kompozycje lepione na najbardziej ogranych i intuicyjnych piosenkowych kliszach, które - choć płyną z jeszcze większą gracją i urokiem niż zwykle – wciąż cierpią na monotonię i przewidywalność. Recepcja „7” jednak nie może dziwić. Jest to bowiem album świeży, otwierający nowe ścieżki rozwoju dla zespołu, który zdawał się być już na dobre zatrzaśnięty w swojej estetyce i przede wszystkim budzący w słuchaczu ciekawość, dokąd one go zaprowadzą.
Komentarze
[21 maja 2018]
[21 maja 2018]
"To dalej są kompozycje lepione na najbardziej ogranych i intuicyjnych piosenkowych kliszach, które - choć płyną z jeszcze większą gracją i urokiem niż zwykle – wciąż cierpią na monotonię i przewidywalność. Recepcja „7” jednak nie może dziwić. Jest to bowiem album świeży, otwierający nowe ścieżki rozwoju dla zespołu, który zdawał się być już na dobre zatrzaśnięty w swojej estetyce "