King Krule
The Ooz
[True Panther Sounds; 13 października 2017]
Co łączy The Damned, Donny’ego Hathawaya i Talking Heads? Nie co, ale KTO – bo mowa o Archym Marshallu. To właśnie on wskazał i opisał płyty tych jakże różnorodnych wykonawców w youtube’owym cyklu „What’s In My Bag?”. Świadczy to na pewno o bogactwie jego inspiracji, ale prawdopodobnie jest także przyczyną dzielenia twórczej aktywności na kilka aliasów. Archy powrócił w tym roku, tym razem pod swoją najbardziej rozpoznawalną ksywą, i to w ramach nowego projektu scalił wszystkie swoje dotychczasowe muzyczne fascynacje. Co z tego wyszło?
Nie będę ukrywał – nigdy nie byłem fanem hiphopowo-sennych inkarnacji tego młodziana. Uważam, że nagrywanie całych albumów w tej konwencji jest w jego wypadku kastracją – marnowaniem potencjału. Marshall zrzeka się w ten sposób największych atutów – drapieżności i post-punkowej nerwowości, które zawsze świetnie kontrapunktowały jego zawodzenie. Na szczęście na nowej płycie King Krule wykorzystuje wszystkie swoje zasoby, i to – okazuje się – aż do przesady. „The Ooz” jest jego najbardziej spektakularnym materiałem, ale – niestety – rozmiar ambicji stanowiących fundamenty tej płyty, może przerazić słuchacza. Bo zamiast pozostawić go z uczuciem sytości powoduje raczej przeciążenie.
Nowy Marshall czerpie miejscami z języka starych mistrzów rockowo-bluesowej awangardy, ale nie bawi się w grupę rekonstrukcyjną. Za sprawą noirowo-elektrycznego brzmienia konwertuje go do bardziej przystępnej i aktualnej formy. I nawet kiedy spogląda w stronę Toma Waitsa („Vidual”) czy przywdziewa oldschoolowe szaty rockabilly, dominujące na płycie kleistość i przestrzenność sprawiają, że "The Ooz" przywodzi na myśl bardziej ostatnie dokonania ziomków z Mount Kimbie lub eksperymentalne wyskoki Radiohead.
Już wstępnym (świetnym) „Biscuit Town” Archy rozpuszcza mgłę i wciąga nas do świata zatopionego w nostalgii (Motorola i Gianfranco Zola), pustce i rezygnacji. To zmęczenie nie jest tylko wynikiem, jak mogliśmy dowiedzieć się z rozmowy dla Pitchforka, przesytu współczesną muzyką (viralowe wyznanie o olaniu współpracy z Kanye Westem wydaje się w tym kontekście bardzo wiarygodne), ale i brakiem poczucia własnej, artystycznej wartości. To, co King Krule buduje dalej z rozczarowania, potrafi paradoksalnie hipnotyzować, czego dowodem są chociażby znakomite single (zwłaszcza „Dum Surfer”). Ale im dłużej londyńczyk nurza się w melancholijnej beznadziei, a zbyt rzadko stawia na dynamikę, tym częściej traci łączność z odbiorcą.
„The Ooz” jest jak archipelag, który tworzą wysepki wyszukanych, osobliwych, a nawet chwytliwych kompozycji. Niestety, żeby dotrzeć do każdej z nich, trzeba przedrzeć się przez mętne i senne dygresje – niemiłosiernie wlekące się bity, po których błądzą saksofonowe pomruki. Płyta jest jednak najbardziej dojrzałym przedsięwzięciem Marshalla, i choć odsłuch całości wymaga poświęcenia i tolerancji na wspomniane naddatki, z pewnością stanie się ważnym punktem jego dyskografii, omawianym jeszcze wiele razy. Istotnym, ale – jakkolwiek paradoksalnie by to nie brzmiało ze względu na jego długość – niekompletnym dziełem.
Komentarze
[27 kwietnia 2018]
[23 stycznia 2018]
[18 stycznia 2018]
[17 stycznia 2018]
[15 stycznia 2018]
[15 stycznia 2018]
[12 stycznia 2018]
[2 stycznia 2018]
[31 grudnia 2017]