Ocena: 7

The National

Sleep Well Beast

Okładka The National - Sleep Well Beast

[4AD; 8 września 2017]

Nie będę ukrywał, że po pierwszym przesłuchaniu pomyślałem sobie „meh”. „High Violet” uderzało od razu, było dramatyczne, obfitowało w zmiany tempa i liczne highlighty. „Sleep Well Beast” jest zdecydowanie bardziej monochromatyczne, leniwie się sączące, senne. Ale od czego są kolejne wnikliwe przesłuchania, podczas których odsłaniają się ukryte w miksie perełki. Okazuje się, że na płaszczyźnie aksamitnych aranżacji zespół osiągnął być może jeden z najbardziej bogatych, barokowych wręcz albumów w karierze. Właściwie jedynie dwa kawałki z zestawu wybijają się ponad konsekwentną balladowość: pamiętające czasy „Alligatora” skoczne „Day I Die” i piekielnie wściekłe „Turtleneck”. Cała reszta to już głównie skupianie się przez zespół na tłach i drobiazgowe inkrustowanie skromnych utworów licznymi smaczkami.

Jest miejsce na łkającą gitarę w „Dark Side Of The Gym”, są szlachetne orkiestracje w „Empire Line”, pojawia się solówka gitarowa w stylu Younga, jest wreszcie niezwykle żywa tkanka rytmiczna w „Guilty Party” i „I'll Still Destroy You”. Rozwidlający się wraz z przebiegiem utworów rytm i sama też ziarnista aranżacja przywołują Radiohead z okresu „The King Of Limbs”. Będąc przy autorach „Kid A”, nie sposób nie wspomnieć o użyciu elektroniki na „Sleep Well Beast”. Mam wrażenie, że w utworach takich jak „Born To Beg” jest jej znacznie więcej niż kiedyś, ale wkomponowana została w taki sposób, że wydaje się czymś zupełnie naturalnym, składową stylu. I wreszcie tytułowy numer: upiorny i wyjątkowo psychodeliczny jak na tę grupę. On też jest przykładem tego, jak niewielkie zmiany mogą wpłynąć na odbiór całości – nagle pojawia się inne The National, nieznany negatyw, choć przecież to wciąż znajoma ekipa. Kolejna ważna rzecz, której przy pierwszym odsłuchu nie zarejestrowałem: jest to krążek nerwowy, dychotomiczny, pełen skrajności, raz szorstki (wspomniane „Turtleneck”) i gnuśny, a raz marzycielski i sentymentalny. Pasywno-agresywny jest również – niezawodny jak zwykle – a tym razem mający do dyspozycji większą skalę szarości wokal Matta Berningera. Lider grupy wciąż pozostaje scenicznym awatarem literackiego ducha takich amerykańskich autorów jak Philip Roth czy Bret Easton Ellis, będący skądinąd fanem The National.

Całkiem nieźle jak na zespół, który przez niektórych jest postrzegany jako ten, który gra dla wielkomiejskich, łysiejących grubasów. Jakby nie patrzeć, The National ewoluują i w przeciwieństwie do na przykład Interpolu odnajdują dla swojej ciasnej stylistyki nowe drogi wyrazu, uciekając od szufladki generycznego postpunku. Interpol bez zabójczego basu Denglera i bez d-planowych gitar okazało się zespołem nagim. The National to zaś bardzo sprawna grupa muzyków, samouzupełniająca się maszynka, to ludzie, którzy potrafią tworzyć nie tylko utwory wertykalne, lecz również, a może nawet przede wszystkim – przestrzenne, horyzontalne, drobiazgowo wykańczane.

Michał Weicher (26 września 2017)

Oceny

Patryk Weiss: 7/10
Paweł Ćwikliński: 6/10
Piotr Szwed: 6/10
Średnia z 3 ocen: 6,33/10

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Gość: seNnocYletnieJ
[12 grudnia 2017]
Zbędne bo chybione są te porównania do panów z Interpol. O ile jeszcze jakiś czas temu można im było zarzucić bezpłciowość, o tyle na El Pintor zdecydowanie odżyli i pokazali że istnieje życie "po". Oba zespoły to inna półka z płytami. Ktoś tu chyba nie darzy ich sympatią co nie daje wcale rozgrzeszenia do publicznego nad nimi się pastwienia.

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także