Ocena: 7

L.Stadt

L.Story

Okładka L.Stadt - L.Story

[Mystic Production; 12 maja 2017]

To znaczące, że zespół L.Stadt jest rówieśnikiem serwisu Screenagers. 2003 rok był bardzo dobrym czasem, by zacząć się dzielić wrażeniami związanymi z fascynacją makrokosmosem muzyki niezależnej. Słuchało się wtedy sporej ilość mniej lub bardziej bezpretensjonalnych gitarowych kapelek, zaczynających swoją nazwę od the, nowe zespoły pojawiały się jak grzyby po deszczu. Ziemia wciąż jeszcze drżała od przełomowych dokonań gigantów niezależnego rocka, którzy wydawali właśnie swoje już nieco schyłkowe, ale wciąż piękne „Think Tank”, „Amazing Grace”, „Hail To The Thief”. Internetowa rewolucja ukazywała nieznane możliwości Pitchforka, Myspace i... Emule, a przywiązani do tradycyjnych mediów słuchali tego, co prezentował w Trójkowym Ekspresie Paweł Kostrzewa. Dla wielu rozkręcający się z każdym rokiem Open’er Festival był namacalnym dotknięciem Unii Europejskiej, do której właśnie wchodziliśmy. Działo się.

L. Stadt to więc ludzie, którzy powinni być serwisowi Screenagers bliscy. Wspólne doświadczenie, wspólne fascynacje, wspólny los. Gdy wyjeżdżaliśmy na Zachód, oni śpiewali o podróży do Londynu, gdy słuchaliśmy późnego Blur, oni chcieli być jak późny Blur. A jednak, gdy ukazała się debiutancka płyta łodzian, okazało się, że muzyka dobrze sprawdzająca się koncertowo jakby nie do końca nadaje się do poważniejszego słuchania. Anglosaskość ich piosenek sprawiała, że stawali się przezroczyści. Nazwa podkreślająca związek z Łodzią nie miała żadnego znaczenia. Mogliby równie dobrze zaczerpnąć ją z historii dowolnego europejskiego miasta.

Lata mijały a oni cały czas jakby się zapowiadali. Wszyscy znamy bohaterów tak długo młodych i zdolnych, że wreszcie od nich zapominamy. Przypominają się czasem jako przeciętniacy z niższych lig, aktorzy drugoplanowych ról b-klasowych filmów, muzycy nagrywający płyty coraz w mniejszym stopniu odnotowywane. Zanikali, rozpływali się w pamięci, aż tu nagle odwrócili swój los, nagrywając piękną płytę o przemijaniu.

„L. Story” to w jakimś stopniu album o Łodzi. Choć powstał w ramach promującego Wrocław projektu Koalicja Miast, choć nie znajdziemy na nim żadnych konkretnych odwołań do łódzkiej przestrzeni, udało się w jakimś stopniu uchwycić atmosferę miasta kontrastów, uderzającego współistnieniem rozrastających się nowoczesnych zabudowań i rozsypującej się przeszłości; miasta którego brzydota jest często naprawdę piękna, a piękno bywa odrażająco brzydkie; miasta choć niezniszczonego podczas wojny, to często wywołującego wrażenie, że wojna się nie skończyła. To w łódzkim Teatrze Pinokio doszło do zawiązania współpracy z Konradem Dworakowskim, mającej decydujący wpływ na kształt najnowszej płyty L.Stadt. Dworakowski, reżyser i scenograf napisał teksty, które nadają ciężar kompozycjom, brzmią patetycznie, ale szerokim łukiem omijają rockowe banały. Łódź nie jest w nich, jak Warszawa opisywana w niektórych piosenkach z najnowszej płyty Pablopavo, rekonstruowana, wygrzebywana z pamięci w formie strzępów wspomnień. „L. Story” to portret nastawiony na budowanie nastroju, muzyczna i liryczna impresja, w której miasto zostaje uczłowieczone, a człowiek opisany poprzez odwołania do elementów przestrzeni. Dawno nie słyszałem płyty, która równie dobrze pokazywałaby, że wrastamy w naszą okolicę, a ona wrasta w nas.

Teksty tekstami, „L.Story” jest przede wszystkim najbardziej różnorodnym muzycznie albumem łodzian. Imponujące jest, jak dźwięki przenikają się tutaj ze słowami. Mimo udziału chóru niektóre utwory takie jak „Oczy kamienic” zaskakują kameralnością. Psychodeliczny „Most” może się wydawać jednostajny, ale trzeba przyznać, że ta jednostajność świetnie pasuje do tekstu o poczuciu zawieszenia między wspomnieniami a rzeczywistością. Gdy w „Gdybym” wyraźnie dają się słyszeć echa twórczości Kula Shaker, to otrzymujemy utwór dotyczący tęsknoty za harmonią, wyrażający potrzebę wyjścia poza siebie. W zakończeniu mojego ulubionego „Pozwól zasnąć / Idzie sen” maniera wokalna Łukasza Lacha staje się niemal pastiszowym odtworzeniem stylu śpiewania Stanisława Soyki. Znów jednak zamiast wrażenia drażniącej wtórności, otrzymujemy utwór, który rozbraja sceptycyzm słuchacza aranżacyjną lekkością i zawartym w tekście nienachalnym poczuciem humoru.

Nie zamierzam nikogo przekonywać, że L.Stadt to dziś zespół wyrażający ducha naszych czasów. To muzyka przeszłości nagrywana na temat przeszłości, gęsta od zapożyczeń, tyle że jednocześnie wreszcie naprawdę własna, spójna i przekonująca. Na tyle melodyjna i emocjonalna, że ma szansę trafić do nastoletnich fanów Dawida Podsiadły, a jednocześnie wzruszyć tak alergicznie reagujących na fałszywy patos ludzi jak muzycy Poradni G, którzy na Facebooku wyrażają się o „L.Story” w samych superlatywach. Żyjemy w nie najlepszych czasach dla wysmakowanego popu. Przy obecnej, bardzo dużej polaryzacji stanowisk słuchaczy, mediów i krytyków L.Stadt bardzo łatwo mogą okazać się za normalni dla dziwnych, a za dziwni dla normalnych. Oby stało się inaczej.

Piotr Szwed (5 sierpnia 2017)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także