Graham Lambkin
Community
[Kye/ErstSolo; 20 października 2016]
Wydanie w roku 2016 płyty, która konceptualnie odnosi się do wspólnoty, społeczeństwa, zbiorowości, w naszych wyostrzonych i zarazem zmęczonych jak na wojnie oczach od razu wygląda na gest polityczny. Graham Lambkin nie jest jednak typem twórcy, który zabiera otwarty głos w sprawach świata w ujęciu globalnym. Jest za to mistrzem tworzenia mikro-światów, w których swoją ekspresję traktuje wyjątkowo intymnie (choć tajemniczo) i nawet lokalność zwykle ogranicza się w nich do otoczenia znajdującego się w promieniu dwóch metrów.
Do niedawna wydawnictwa Lambkina rzadko opuszczały przestrzeń czterech ścian pokoju. Nagrania The Shadow Ring i większość albumów solowych jest klaustrofobiczna do tego stopnia, że brzmią jak nagrywane z komórki pod schodami albo z wnętrza kuchenki mikrofalowej. Co nie znaczy, że nagrania te nie miały życia poza pudełkiem. Lambkin jak nikt inny potrafi bowiem ściągnąć do małego mieszkania cały pociągający, ale i przerażający kosmos, udowadniając, że otchłań mocniej zionie z salonu z tykającym zegarem niż ze zdjęć satelitarnych. Album „Amateur Doubles”, czyli słuchanie Lambkina słuchającego dwóch kompozycji w samochodzie, trochę jednak ruszył tę przestrzeń, zawieszając się gdzieś w połowie drogi. To była przestrzeń jednocześnie zamknięta i otwarta. Ta otwarta, za szybami samochodu, z której można było zebrać strzępy informacji dźwiękowych zza okien czy wnioskować ze zmiennej pracy silnika, była jednak przestrzenią wyłącznie wyobrażoną, niedopowiedzianą, a nawet i urojoną. I to właśnie sprawiało, że było to wydawnictwo tak wyjątkowe.
Jedno- (wersja LP) lub dwupłytowe (CD, z dodanym 40-minutowym utworem) „Community” to już nie zabawa w plunderphonic mechanics, bo Lambkin wraca tu do struktur piosenkowych, niemniej nowy album w pewien sposób rozwija „Amateur Doubles”. W kwestii przestrzeni idzie bowiem krok dalej - poszerza ją, wychodzi na zewnątrz, wychodzi do ludzi. „Community” podsłuchuje żywo grających muzyków - wiolonczelistkę, perkusistę, skrzypków. Gdzieniegdzie, co staje się już tradycją, pojawia się też głos syna Lambkina, Olivera. To już nie fragmenty ze starych taśm, ale rejestracja żywych nagrań. To jak pierwsze kroki osoby cierpiącej na agorafobię, która w końcu opuszcza mieszkanie, przysiada to na ławce w pobliskim parku, to pod oknem sąsiadki ćwiczącej grę na wiolonczeli, to znów wraca do swojego schronu. W wywiadzie dla Free Form Freakout Lambkin te tropy potwierdza, tłumacząc, że ogromny wpływ wywarł na niego ostatni okres aktywności, zwłaszcza granie koncertów, a więc obecność w szerszej, bardziej żywej i muzykalnej przestrzeni. More the record of live people playing instruments and less the record of manipulating tapes - zwięźle podsumowuje. I takie podejście otworzyło nowe możliwości.
Nie rozchodzi się jednak o rewolucję. Nadal mamy do czynienia z fragmentami, z kolażem, co sugerują już wycinki fotografii/rzeczywistości na okładce, kojarzące się z albumem „Photographs” nagranym z Jasonem Lescalleetem. Lambkin w żadnym razie nie rezygnuje z manipulacji zapisami, nie nagrywa cierpliwego pejzażu muzycznego, któremu pozwoliłby swobodnie żyć własnym życiem. Wydawnictwo w takim duchu nagrał po raz kolejny duet jego podopiecznych z wytwórni Kye – Matthew Revert (autor okładki „Community”) oraz Vanessa Rossetto. Ich tegoroczny album „Earnest Rubbish” jest mniej więcej tym, czego trochę spodziewałem się również po „Community”, zapominając, że jednak Lambkin to Lambkin i to zawsze on wrzuca biegi narracji. Co prawda pozwala swoim podmiotom na więcej swobody, ale to on układa klocki, co chwila się przy tym wtrącając, snując enigmatyczne spoken wordy, głośno się krzątając. I świetnie się składa, bo nie ma drugiego artysty, którego ingerencje w dźwięki skradzione są tak bardzo autorskie, a przy tym nie zabierają im naturalnego tlenu. Niektóre z kompozycji oddychają zresztą szczególnym pięknem.
Są na „Community” fragmenty łatwiejsze, bardziej tradycyjne, piękne wprost. Kiedy w czwartej minucie „Robin Frog (Yuk Yo)” do stuków i puków dołącza ludowa muzyka oraz odgłosy wody i śpiewu ptaków, to jest to zdecydowanie jeden z najpiękniejszych momentów w całej twórczości Lambkina. Podobnie w „The Personality”, gdzie surowy monolog upiększają melancholijne smyczki i ponownie odgłos przelewanej wody. Żaden element nie jest tu nadzwyczajny – ptaki, smyczki i chlupot wody w stawie to wręcz banały. Lambkin osadza je jednak w fascynującym, dynamicznym otoczeniu, doskonale dozując przyjaźniejsze, znajome dla ucha momenty. Co nie znaczy, że nie ma na „Community” również zupełnie wyalienowanych, paranoidalnych wręcz kawałków. „The Saver” to stary, dobry Lambkin, wywołujący zimne dreszcze i stany lękowe. Numer mógłby się znaleźć na „Hold Onto I.D.” The Shadow Ring, bo to jest właśnie ta atmosfera, w którą się wpada jak w czarną maź z „Under The Skin” Jonathana Glazera. To ten stan wrażeń, kiedy ciężko wywnioskować, czy porywa cię obca cywilizacja, czy tylko tępo wpatrujesz się w czarną dziurę odpływu w zlewie. I to jest właśnie w „Community” najbardziej wartościowe – łączenie otwartego z zamkniętym, żywego ze sztucznym, ładnego z brzydkim, nowego ze starym.
Nie nazwę się fanem nagrań terenowych, muzyki konkretnej czy muzyki taśmowej. Nie zgłębiam też tematu ekologii muzyki. Polecając Lambkina, mam pełną świadomość, że takich wydawnictw corocznie wychodzą setki, być może ciekawszych, być może nie. I przyznaję otwarcie – zwykle nie mam cierpliwości, żeby usiąść i doświadczać słuchowisk. Lambkinowi dawno temu dałem jednak kredyt zaufania, bo to gość, który dobrze rozkłada proporcje między drobiazgowym sklejaniem a przyzwoleniem na przypadek, a do tego wyczuwa się u niego zawsze pewien dystans, ale nie ironiczny i nie znudzony. Lambkin tworzy i jednocześnie tę twórczość sabotuje, ale na swoich dopracowanych, szerzej dystrybuowanych albumach zawsze potrafi wciągnąć, nie jest tylko ciekawostką. Warto dać mu kredyt zaufania, zwłaszcza że przystępne „Community” wręcz wyciąga po ten kredyt rękę. „Community” over competition.