Wild Beasts
Boy King
[Domino Records; 5 sierpnia 2016]
Pamiętam takie czasy, gdy Wild Beasts byli, sięgnijmy po sformułowanie tak lubiane swego czasu przez dziennikarzy NME i Annę Gacek, najlepszym zespołem rockowym świata. Zero ironii. Wróciłem niedawno do „Two Dancers”, co wszystkim polecam; album broni się doskonale, w latach powiedzmy 2009-2012 jego twórcy zdawali się być piekielnie skutecznymi emisariuszami gitarowo-tęsknej wrażliwości. Ich spacer po Paryżu, podczas którego wykonali „Reach A Bit Further” i „Bad Of Nails” to jedna z najbardziej poruszających sesji live, nagranych w miejskim otoczeniu, a zarazem esencja flaneurowego sposobu bycia i przeżywania przestrzeni.
Można powiedzieć, że leżąca na naszych półkach dawna twórczość Wild Beasts bardzo dobrze, jak na razie, znosi upływ czasu. Gorzej z ich aktualnymi dokonaniami. Taka epoka, że prawie każdy chce się sprawdzić w synthpopowej konwencji. Niestety „Present Tense” został nagrany w ewidentnym kompozytorskim dołku. Na nic efektowne brzmienie i nadal przeszywający głos Hayden Thorpe’a, gdy zwyczajnie brakowało dobrych sekwencji akordów. Jedną z najbardziej zadziwiających recenzji tego dziełka był tekst na Pitchforku. 8,2 – ok, tyle mniej więcej minut maksymalnie można było wytrzymać z tą nudną, niebywale oczywistą płytą.
Jeśli spodziewaliście się, że na „Boy King” Wild Beasts triumfalnie powrócą do swojej „złotej ery” (no dobra, wiem, że się nie spodziewaliście), to raczej się zawiedziecie. Czy to znaczy, że tegoroczny album jest fatalny? W żadnym wypadku. To drobna modyfikacja formuły, krok w stronę mocniejszych funkowych akcentów i śpiewania zgodnie z duchem czasów alternatywnego r&b, swego rodzaju kompromis między synthową a gitarową tożsamością grupy. Żadnych wstrząsów nie przeżyjemy, ale otrzymaliśmy kilka naprawdę bardzo przyzwoitych numerów, do których można wracać z autentyczną przyjemnością. „Get My Bang”, „Alpha Femele”, „Big Cat” bardzo ładnie się zapętlają, nie dając o sobie zapomnieć. Wyobrażam też sobie, że nieźle sprawdziłyby się na żywo (ściągnijcie ten zespół wreszcie na Offa). „Dreamliner” to „typowe, balladowe Wild Beasts”, ale trzeba przyznać, że z naprawdę interesująco rozwijającą się melodią. Tego właśnie brakowało na „Present Tense”. Słucha się więc tutaj niemal wszystkiego bardzo miło, ale cały czas gdzieś uwiera irytująca poprawność tych numerów, starannie ostrzyżonych, wypielęgnowanych, ewidentnie pozbawionych drapieżności.
Czy można mieć nadzieję, że Wild Beasts jeszcze kiedyś zamieszają w czołówce, wedrą się na szczyt, po prostu zaskoczą nas doskonałymi piosenkami? Tak, cała nadzieja w śmietniku. „Boy King Trash (Bonus Track)” to „utwór” będący kolażem fragmentów nagrań składających się na album – chaotyczny, dziwny, nieskładny… najlepszy na tej płycie. Nie wiem, czy oni naprawdę tego nie słyszeli, że to, co najpiękniejsze upchnęli do kosza. Wszystkim, którym nie chce się słuchać całości, polecam tę „poezję rupieci”.
Komentarze
[20 grudnia 2016]
[6 października 2016]
[6 października 2016]