The Avalanches
Wildflower
[Modular Recordings; 1 lipca 2016]
O tym, że nawet w epoce przedinternetowej byłoby nie do pomyślenia, aby 10 lat czekać na drugą płytę jednej kapeli, pisał (w epoce internetowej) Paweł Sajewicz, chwaląc „Since I Left You” w naszym podsumowaniu albumów minionej dekady. Po 6 latach od ukazania się jego tekstu zastała nas (?) epoka postinternetowa, a słowa te, o dziwo, nie straciły na aktualności. I choć efemeryczność nadal charakteryzuje muzyczne mody, ten rok udowodnił, że są jednak jakieś stałe w tych ciągłych zmiennych. Tyczy się to nie tylko recepcji sofomora The Avalanches, który wreszcie, po 16 latach oczekiwań ujrzał światło dzienne, ale i gorączki towarzyszącej chociażby powrotowi Radiohead. I choć z frazą „wielkie nazwiska” mam mały problem, z pewnym rozrzewnieniem obserwowałem również pośmiertne hołdy oddawane Bowiemu, Prince’owi, Phife’owi czy Kilmisterowi, tak jakby odżyły dawne hierarchie, ironia straciła termin ważności, a świat cofnął się do końcówki poprzedniego wieku. Może to efekt nostalgii, może naturalne zataczanie koła przez popkulturową historię. Cóż, w końcu sprzedaż winyli rośnie (wyprzedzając nawet zyski ze streamingu), czapeczki z daszkiem znowu są w trendzie, a elektroniczni producenci coraz częściej odświeżają wspomnienie po rave’ach.
Nie bez kozery przypomniałem premierę nowego albumu Radiohead. To ona stanowi najsensowniejszą analogię do powrotu The Avalanches. I to nie tylko dlatego, że to właśnie zespoły z Melbourne i Abingdon uplasowały się na czele wspomnianego na wstępie zestawienia najlepszych albumów lat 00. Mimo że „radiogłowi” są bandem niemal ciągle aktywnym, przez lata przechodzącym wiele wolt stylistycznych, ich comeback z „A Moon Shaped Pool” po 5 latach nieco przypomina historię „Wildflower”. Po pierwsze, oba albumy mogłyby stanowić zestawy firmowych kawałków ich twórców. Po drugie, oba zawierają utwory nagrane lub skomponowane kilkanaście lat temu. Zatem – wracając jeszcze raz do słów Sajewicza – faktycznie, ciągle czekaliśmy, choć może już w lekkim uśpieniu, na nową płytę The Avalanches, ale czy było warto? W sumie tak.
Skąd niepewność w ostatnim zdaniu? Bo nie obyło się bez wpadek. Zaczęło się dramatycznie – pierwszy singiel „Frankie Sinatra” to istna kłoda rzucona pod nogi przed metą wszystkim tym, którzy przetrwali maraton Avalanches testujący wierność słuchacza. Sprawy nie ratowały nawet gwiazdorskie featuringi w postaci zwrotek Danny’ego Browna i MF Dooma. Choć obaj raperzy odnaleźli się w cyrkowej konwencji singla, całość brzmi trochę jak żenujący żart rodem ze slapstickowej komedii. Owszem, w tym utworze możemy doszukiwać się wielu zbieżności czy wręcz nawiązań do słynnego „Frontier Psychiatrist”, jednak pierwsza zajawka „Wildflower” to po prostu wyzute z magii i emocji dźwięki, które brzmią jak parodia bałkańskich melodii Emira Kusturicy. Z tego też powodu puściłem mimo uszu kolejne single. Z lekkim niepokojem zabrałem się od razu za całość, co paradoksalnie okazało się dobrym posunięciem.
Kontynuacja „Since I Left You” to kolejny wyrafinowany kolaż brzmień – przystępny, choć wymagający skupienia. Zupełne przeciwieństwo pokracznego „Frankie Sinatra”. Na wielokrotny ripit trafił w moim przypadku trzeci singiel – „Subways”, na samplu z „Warm Ride” Bee Gees. To swojego rodzaju ambient funk (nieprzypadkowo okładka „Wildflower” nawiązuję do „There's a Riot Goin' On” Sly & The Family Stone), majak dyskoteki, wizja parkietu prosto z fazy REM. I taka jest większość indeksów – zniuansowane brzmienie, zanurzające i wyłaniające się z gąszczu pogłosów poszatkowane sample (ponoć mogło być ich więcej niż na „Since I Left You”, choć twórcy przyznają, że ciężko to oszacować, kiedy uwzględnia się także próbki śmiechów czy okrzyków). Swoją drogą, płyta 11 lat temu miała reprezentować gatunek ambient world music – z tym drugim członem nazwy ma jednak niezbyt wiele wspólnego. Choć nie ma tu eksperymentów, a koncepcja znana z debiutu została zdublowana (część partii jednak została dograna, więc nie ma tu wyłącznie samplingu), utwory nie trącą myszką, a ze swoją psychodeliczną mgiełką korespondują wręcz ze współczesnymi dokonaniami gwiazd indie, jak Tame Impala czy Toro Y Moi (który zresztą wspomógł swoim gościnnym udziałem Australijczyków).
Debiut The Avalanches był symptomatyczny dla swoich czasów; z dzisiejszej perspektywy można postrzegać go jako jeden z najpiękniejszych hołdów złożonych plądrofonii. Dlatego z jednej strony żałuję, że Australijczycy nie pokusili się, aby za pośrednictwem „Wildflower” skomentować to, co działo się w muzyce w czasie ich nieobecności (włączając w swój kolaż chociażby wpływy trapowe – to mógłby być naprawdę ciekawy eksperyment). Ale z drugiej strony cieszy, że otrzymaliśmy kolejny wycyzelowany krążek, który brzmi jak wspomnienie – słuchając go mamy wrażenie jakby za chwilę ponownie miało ukazać się „Madvillainy”, a J Dilla nadal żyje i przymierza się do wydania „Donuts”. Spójrzmy na to zatem z innej strony. Skoro popkultura zatacza koło, cofając się o jakieś dwie dekady, to może wydanie „Wildflower” dopiero w 2016 r. było jedynym słusznym posunięciem? Oby. Czego sobie, Państwu i The Avalanches życzę. Choć warto podkreślić – krążek i bez tego świetnie się obroni.
Komentarze
[19 sierpnia 2016]
[17 sierpnia 2016]