Ocena: 8

James Blake

Colour In Anything

Okładka James Blake - Colour In Anything

[Polydor Records; 6 maja 2016]

Już tak mam, że albumy długie, wieloutworowe, cierpiące na brak selekcji, ale też na całej przestrzeni kipiące od pomysłów, nierzadko wyprzedzają w moich prywatnych rankingach te krążki, które lśnią blaskiem doskonale zwartej formy. I tak też zawsze wolałem „Sing 'O' The Times” od „Purple Rain”, „Tusk” od „Rumours”, „Exile On Main St.” od „Sticky Fingers”, Kiss Me, Kiss Me, Kiss Me” od „The Head On The Door” itd. Owszem, często trafić się mogą na tego typu płytach utwory nieco odstające od reszty, niezbyt udane eksperymenty, przejawy megalomanii a nawet autoplagiaty, ale dają one też słuchaczom to, czego nie znajdzie się nigdzie indziej: są maksymalnie bliskie doświadczeniu twórczego umysłu artysty w danym momencie kariery. Wtedy bowiem jest nieograniczony materiałowo i może wszystkie aktualne wizje, nawet te najodważniejsze i najbardziej szalone przelać na krążek. Komercyjny sukces jednego albumu sprawia, że wytwórnie pozwalają swoim ulubieńcom nieco poszaleć w studio i jest to często katalizator do naprawdę interesujących rzeczy. Tak przynajmniej było w czasach, kiedy przemysł muzyczny nie był jeszcze uzależniony od internetu. Teraz, kiedy o dziwo, ludzie nagrywają wciąż pełnoprawne płyty, można wydać na raz 180 minut muzyki jako mp3, nie licząc się z żadną wytwórnią.

James Blake po artystycznym sukcesie lubianego przez nas „Overgrown” zaliczył właśnie taki ultrapłodny okres, który efektem końcowym jest longplej dwa razy dłuższy od poprzednika. Już się zdążyły z różnych stron sieci posypać opinie, że za długo, że monotonnie, że nuda się wkrada, a ja się pytam: gdzie tu nuda? Monotonnie może i jest, choć wolałbym określenie monochromatycznie, bo nie jest pejoratywne, ale to nie wpływa na brak wrażeń. Sztuka jakiej dokonuje autor polega na wrzucaniu w każdy z 17 utworów ogromnej ilości motywów, minimotywów, a czasem nawet drobnych smaczków produkcyjnych, które rozsadzają kawałki od środka. Przez to, że rozwój utworów jest tak nieprzewidywalny, fakt utrzymywania ich w bardzo podobnej tonacji, nie ma już takiego znaczenia. Z każdym kolejnym przesłuchaniem „Colour In Anything” u mnie zyskiwało, bo odsłaniało coraz to nowe niespodzianki ukryte w miksie. Pokazuje to wyraźnie, że nie ma tu mowy o żadnym szkicowniku czy zbiorze odrzutów. To przemyślany miks utworów bardziej singlowych jak „Radio Silence”, „Modern Soul” czy „I Need A Forest Fire” (posiadający największy potencjał komercyjny duet z Vernonem) i takich, gdzie artysta postanowił pobawić się przestrzenią i rytmami jak „I Hope My Life” oraz obłędne „Two Men Down”. A i nie zapominajmy, że znalazło się też w tym ogromnym zbiorze miejsce na skromne i kameralne kawałki, które bliskie są zabawom z ciszą znamym z debiutu (tytułowy i zamykający całość „Meet You In The Maze”). Kawałki przyjemnie przeplatają brzmienia bardziej surowe, retro-syntezatorowe i gładkie produkcyjne sztuczki, przez co krążek nie zostaje zepchnięty w żaden konkretny schemat. Za niemal połowę produkcji jest odpowiedzialny Rick Rubin, co pewnie też miało wpływ na ogarnięcie tak intensywnego materiału. Jak więc widać, mamy tu raczej pomnik kreatywności.

Płyta aż kipi od pomysłów, ale jej korzeń zanurzony jest w tych samych brzmieniach, które Anglik doprowadził do perfekcji na wycyzelowanym „Overgrown”. Podobnie jak wspomniane na wstępie słynne albumy z przeszłości, jest kontynuacją nad wyraz udanego krążka, ale z dodatkiem całkowitej już artystycznej swobody i rozpasania songwriterskiego. Słychać wyraźnie, że artysta, który w czasach sprzed albumowego debiutu zaliczany był do nurtu post-dubstepowego, teraz nie dość, że zręcznie ominął takie fajansiarskie szufladki, to w zasadzie osiągnął styl, który można nazwać po prostu blejkowym. Osiągnął więc to samo co Drake, który od „Take Care” konsekwentnie rozwija swoje prywatne brzmienie i gra już w zasadzie we własnej lidze. Oprócz oczywistej emo-maniery wokalnej, smutku down-tempo, łączy tych artystów także to, że są bardzo pewni swojej artystycznej wizji. W obecnej dekadzie szybko zmieniających się muzycznych mód tak silne stylistycznie postaci są wyjątkowo cenne.

Michał Weicher (17 czerwca 2016)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Gość: sky ferreira
[24 czerwca 2016]
nuda straszna.... dajcie spokoj. za pol roku nie bedziecie w ogole o tym pamietac:)
Gość: Kowal
[21 czerwca 2016]
Ja też z coraz bardziej się przekonuje, chociaż kpiłem sobie trochę na początku.
Gość: grzesnarc
[20 czerwca 2016]
Świetny album, trzyma poziom od startu do mety, a to przecież płyta długodystansowa. Interesujące jest dla mnie jak wiele z moich ulubionych płyt w ostatnich miesiącach otrzymuje łatkę "nuda". Blake, Radiohead, Morby, wcześniej Stevens. Prawdopodobnie jestem starszy niż myślałem, że jestem ;)
Gość: pszemcio
[20 czerwca 2016]
Zrobić z tego 12 piosenkowy album i byłby mocny jak poprzedni, a tak wielu lubiących słuchac płyt w całości, zwątpi po kilku nieudanych podejściach.
Gość: 8
[20 czerwca 2016]
Nuda to kategoria estetyczna nie ma co się jej wstydzić. Albo ktoś lubi, albo nie. Warto jednak zauważyć, że nawet admiratorzy takiej twórczości niemal zawsze zauważają jej obecność - tyle że im zbytnio nie przeszkadza. (Blake ciągle strawny tylko w małych ilościach, w formacie płyty męczy jak rosół u babci.)

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także