Radiohead
A Moon Shaped Pool
[XL; 8 maja 2016]
I minęło pięć lat od poprzedniej płyty Oksfordczyków, chyba najniżej ocenianego krążka grupy od czasu „Pablo Honey”. Nie dlatego, że był to jakiś spadek formy – to raczej oczekiwania były za duże. Nie ukrywajmy, oczekiwania od 2000 roku są ogromne i wiele osób chciałoby, żeby każda kolejna pozycja była czymś wielkim, rewolucyjnym i zmieniającym oblicze muzyki. Każdy z nas ma też pewnie swoją własną wizję rozwoju ich muzyki i stąd też wielu od czasu stonowanego, zaskakująco normalnego „In Rainbows” straciło już wiarę w Radiohead jako reformatorów rocka, popu i czego tam jeszcze. „The King Of Limbs” nie pozostawiało już złudzeń, że zespół jest już na innej drodze i teraz nie zależy im już na przekraczaniu muzycznych granic, poszerzaniu spektrum, teraz skupieni są na dłubaniu w brzmieniu, które można po prostu nazwać banalnie radioheadowym. „Nie będzie żadnej rewolucji” i na „A Moon Shaped Pool” też jej nie ma, ale wciąż jest perfekcjonizm wykonawczy, wciąż są wycyzelowane aranże, wciąż jest iskra geniuszu.
O ile materiał z „The King Of Limbs” był wybitnie koncertowy z tymi tłustymi groovami i transowymi pasażami, o tyle nowy longplej okazuje się raczej dziełem, które ostateczny charakter uzyskało dzięki ornamentyce studyjnej. Najlepszym przykładem niech będzie przepiękna statyczna ballada „Glass Eyes”, gdzie najwięcej dobrego czynią orkiestracyjne ozdobniki oplatające utwór niczym miękka i [sic!] przytulna pajęczyna. Tego w zasadzie najbardziej oczekiwałem po nowym albumie Brytyjczyków. Przerabialiśmy już z zespołem elektronikę, krautrocka (najbliższy rytmom „The King Of Limbs” jest na dziewiątym krążku „Ful Stop”), jazz, to teraz pora orkiestrowy rock, chamber pop, zwał jak zwał, w każdym razie kolejny zgrabnie wpleciony w ich muzyczną drogę przystanek. Osobiście chyba tego właśnie najbardziej po nich oczekiwałem, zważywszy na aspiracje Greenwooda do zakładki modern classical. Akustyki, orkiestracje, dzwoneczki, liczne drobne ozdobniki, to zupełnie inna para kaloszy, niż takie budowane na gęstniejącym rytmie, typowo transowe „Bloom”. Jednak nawet w przypadku „A Moon Shaped Pool” grupa ogrywała nowe kawałki na koncertach. Niektóre nawet w latach dziewięćdziesiątych.
Jako die-hard Oxfordzkiego zespołu już w czasach przed wydaniem „In Rainbows”, a więc w okresie raczkującego jeszcze internetu (przynajmniej w tej wersji społecznościowej, jaką znamy od kilku lat), śledziłem koncertowe nagrania nowych wtedy kawałków i poszukiwałem informacji o tym, który z nich może zostać opracowany w studio. Zawsze okazywało się, że w późniejszej wersji studyjnej grupa dodawała sporo magii i nawet te utwory, które wydawały się świetne już w nagranym na kalkulatorze live-ripie (np. „Arpeggi”) w ostatecznej formie zyskiwały pewien nadnaturalny powab, który powstać może tylko w trakcie sesji tak wybitnej grupy muzyków i Godricha. I tako oto mój faworyt z koncertów z 2012 roku „Identikit” wyposażony został w znakomity, anielski mostek („Broken hearts/Make it rain”) i całkiem zgrabną solówkę gitarową na końcu. I oczywiście „True Love Waits”, ten utwór który od dwóch dekad lśnił jako grana od czasu do czasu na żywo skromna akustyczna ballada, wreszcie znalazł się na albumie Radiohead i to w wersji, którą gotów jestem uznać za najlepszą, ostateczną i świętą. Yorke zawodzi miłosną pieśń bez akustyka, na tle pozytywkowych pasteli dźwiękowych i pianina podobnego, choć mniej minorowego do „Videotape” i myślę sobie, że nie dało się stworzyć piękniejszego zakończenia, że nawet ta niebiańska harfa w „Motion Picture Soundtrack” nie stanowiła tak doskonałego zakończenia. (mw)
Jeśli jednak komuś closer ostatniej płyty Radiohead nie podoba się w obecnym kształcie, ponieważ wolał jego tęskne, gitarowe wcielenie, to z pewnością ucieszy go obecność „Present Tense”, piosenki nie bez kozery nazywanej „True Love Waits” XXI wieku. Kawałek ten przez lata stopniowo ewoluował od testowanych na soundcheckach całozespołowych próbach aranżacji, przez akustyczną balladę i orkiestrowy aranż Greenwooda młodszego, obecny na soundtracku do ekranizacji „Norwegian Wood”, aż ostatecznie na płycie zmienił się w… bossa novę. Nie stracił jednak swojego melancholijnego charakteru, co zresztą pięknie podkreślają smyczki pojawiające się w końcowej części kompozycji.
Nie wiem, na ile to moje własne domysły, a na ile prawda, ale mam nieodparte wrażenie, że na kształt „A Moon Shaped Pool” w zdecydowany sposób wpłynęło zeszłoroczne rozstanie czterdziestosześcioletniego Thoma ze swoją dotychczasową partnerką, Rachel Owen, po dwudziestu trzech latach związku. Wskazuje to nie tylko obecność obydwu wyżej wspomnianych rozdzierających miłosnych pieśni, seria jeszcze bardziej dołujących niż zazwyczaj tekstów, ale przede wszystkim końcówka „Daydreaming”. Ten utwór, do którego wideoklip będący w zasadzie radioheadową retrospekcją, spacerem pełnym aluzji do wcześniejszych dokonań grupy („pretty houses”, ujęcia w supermarkecie, góry z okładki „Kid A”, mam wymieniać dalej?) wyreżyserował Paul Thomas Anderson, kończy się słowami puszczonymi od tyłu (czyżby nawiązanie do „Like Spinning Plates”?). Cóż takiego deklamuje tam Thom Y.? „Half of my life, half of my love”. Nie wiem jak wy, ale mi już się chce płakać. Dla niedowiarków w kwestiach takich teorii spiskowych dodam jeszcze w tym miejscu jeden niuans: liczba drzwi, przez które wokalista oksfordzkiego kwintetu przechodzi w tym teledysku wynosi dwadzieścia trzy. Ale jeszcze parę słów o samym „Daydreaming”. Powoli powtarzane kilka dźwięków na fortepianie w połączeniu z szmerami, które mogą się skojarzyć z „Dawn Chorus” Boards of Canada („Dawn Chorus” to także tytuł jednego z niewydanych dotychczas utworów Radiohead oraz nazwa spółki założonej przez członków grupy parę miesięcy przed premierą „A Moon Shaped Pool”) rzucone do sieci jako drugi singiel w przypadku jakiegokolwiek innego zespołu byłoby strzałem w stopę. Nie w przypadku Radiogłowych, tym bardziej, że była to dokładniejsza zapowiedź całego albumu. Albumu, który w swoim kształcie jest niebywale stonowany i przemyślany.
Ot, chociażby dwa akustyczne utwory, które Yorke prezenował w zeszłym roku w Paryżu – „The Numbers”, wtedy jeszcze pod nazwą „Silent Spring”, oraz „Desert Island Disk”. Z każdym kolejnym odsłuchaniem coraz bardziej przypominają odpowiednio swoim kształtem nie tylko o końcówce „The King of Limbs” w postaci „Give Up The Ghost” oraz „Separator”, ale również odnoszą się nieco bardziej do przeszłości: pierwszy utwór brzmi w dużym stopniu jak niewydany dotychczas utwór Nicka Drake’a, co w przypadku Radiohead jest mimo wszystko dosyć zaskakującym odkryciem, a „Desert Island Disk” momentami przypomina „Optimistic” z „Kid A” oraz „I Am A Wicked Child”, stary b-side z okresu „Hail to the Thief”.
Następca „The King of Limbs” jest jednocześnie płytą bardzo radioheadową (budowa utworów oraz ich aranżacje), jak i najmniej radioheadową od czasu „Pablo Honey”. Bardzo dużą rolę odegrał tu Godrich ze swoją produkcją: wyłaniające się znienacka instrumenty, niesamowicie jasne partie gitarowe Jonnego czy jeszcze więcej ambientowych mgiełek O'Briena. W wyniku tego „A Moon Shaped Pool” jest najbardziej klarowną, czystą i najmniej hałaśliwą płytą w dorobku zespołu, pomimo tego, że została zbudowana na nieustannie gęstniejących warstwach smyczków, perkusji i gitar. Przykładem niech będzie wspomniany przez Michała krautrockowy „Ful Stop”, który w wersji koncertowej charakteryzował się mocnym, przesterowanym basem oraz nakładającymi się na siebie piętrowo synthami. Albumowe wcielenie tego utworu wszystkie te elementy nieco chowa, zwracając większą uwagę (przynajmniej na samym początku) na perkusyjny rytm oraz na wokal wyśpiewujący „You really messed up everything”. Mógłbym skupić się w tym miejscu na szczegółowej analizie każdego z wcześniej znanych utworów, ale nie chcę całkowicie rozbierać tej płyty. Po pierwsze, odbieram ją jako pewnego rodzaju przepracowanie przez Thoma Yorke’a swoich wewnętrznych demonów, a po drugie, tu jest mnóstwo do odkrycia, jak chociażby w „Identikit”, który to utwór po wycięciu części pasma pokazuje, jak wiele jeszcze kryje się pod spodem. Naprawdę nie chcecie sami podostrzegać tych dziesiątek niuansów?
Po tym wszystkim, co działo się dookoła „A Moon Shaped Pool” – skasowanie wszelkich informacji z oficjalnych kanałów zespołu, odświeżenie starych utworów czy też w końcu kształt teledysku do „Daydreaming” – dziewiąty album Radiohead na dziewięćdziesiąt procent można odbierać jako pożegnanie. Pożegnanie z tym, co dotychczas zespół tworzył, pożegnanie z odchodzącą miłością oraz pożegnanie z fanami. To także album na dziewiątkę i to mówię już ze stuprocentową pewnością. (mm)
Komentarze
[13 czerwca 2016]
już złudzeń, już na innej drodze, już na przekraczaniu
teraz nie zależy, teraz skupieni są
Ogólnie spoko tekst, ale trochę rażąca ta ilość powtórzeń w jednym zdaniu.
[25 maja 2016]
[20 maja 2016]
-burn the witch
-present tense
-decks dark
Polecam płytkę ogólnie. Oby to faktycznie nie było pożegnanie!
[16 maja 2016]
[16 maja 2016]
[16 maja 2016]
[15 maja 2016]
[15 maja 2016]
[14 maja 2016]
http://thequietus.com/articles/20224-radiohead-a-moon-shaped-pool-album-review
[14 maja 2016]
[14 maja 2016]