Beyoncé
LEMONADE
[Columbia; 23 kwietnia 2016]
Kiedyś postrzegaliśmy Beyoncé i Jaya Z jako popkulturowy odpowiednik czarujących Michelle i Baracka Obamów, dziś jednak coraz wyraźniej widać, że bliżej im raczej do demonicznej prezydenckiej pary z „House of Cards” – Claire i Franka Underwoodów. O życiu prywatnym Beyoncé i Jaya Z dowiemy się tylko tyle, ile nam pozwolą. A jeśli dochodzi do niespodziewanego wycieku, ową wpadkę ci pierwszej wody biznesmeni i tak potrafią przekuć w komercyjny sukces. Czy w małżeństwie państwa Carterów doszło więc do zdrady i Jay ma za uszami „Becky with the good hair”? Możemy tylko dywagować. Album „Lemonade” prowokuje do takich rozważań, a jego wizualna część – godzinny film – podzielony na jedenaście segmentów skonstruowany jest nieco na podobieństwo klasycznych etapów żałoby i rozpaczy.
To trochę zaskakujące, że w czasach streamingu, szybkich playlist, losowo wybieranych filmików na YouTubie i schyłku tradycyjnej telewizji premiera nowego albumu Beyoncé odbyła się właśnie na małym ekranie, w HBO. Jakby Beyoncé żądała, by oddać gwieździe pop to, co jej należne. A należy jej się bycie czymś więcej niż wykonawcą zbioru piosenek na jakimś tam albumie. „Lemonade“ w wizji Beyoncé to nie płyta, lecz PROJEKT, którego NAJWŁAŚCIWSZYM sposobem odbioru jest obejrzenie filmu, śledzenie prasowych doniesień i plotek oraz przeanalizowanie listy creditsów. Jakże nie na miejscu w tym kontekście jest śmierć muzyki w formie kolekcjonerskiej, albowiem „Lemonade” najchętniej kokosiłby się w drogaśnym wydaniu Blue-ray, z tomikiem poezji Warsan Shire i w końcu ze zdobionym bookletem z opisem każdego zajumanego wersu od Animal Collective, Ezry Koeniga czy Karen O.
Brzmi to wszystko okrutnie pretensjonalnie, ale cały ten koncept broni się naprawdę solidnym wykonaniem. I trochę z bólem serca przyznać muszę, że album rzeczywiście zyskuje w połączeniu z tymi stylowymi retrowizualizacjami: czasem ckliwymi, czasem mrocznymi w duchu „American Horror Story”, nieustannie składającymi hołd czarnej kulturze i kobiecości we wszystkich jej aspektach. „Lemonade” to jeden ze spójniejszych krążków Beyoncé – co prawda pozbawiony wielkich hitów, ale też prawie wolny od fragmentów do przerzucenia. Niby brakuje na nim spektakularnych songwriterskich wolt, a jednak początek płyty: od „Pray You Catch Me” (jeszcze intro czy już piosenka?) aż po „Sorry” to jedna z najlepszych serii zafundowanych przez tę artystkę. A chwilę potem są przecież jeszcze zimne r&B „Love Drought”, „All Night” (dęciaki!) czy singlowe „Formation”. Zaskakuje to, jak wyluzowany wokalnie jest to album. W takim „Hold Up” (kto by pomyślał, że w 2016 roku Diplo wyciągnie jeszcze cokolwiek z tej „upalonej” estetyki) czy „Sorry” Bey zaciąga i leniwie przeciąga, moduluje głos, a nawet pseudorapuje, autotematycznie nawiązując do frazy z „Single Ladies” i nieszczęśnie wsuniętej na palec obrączki. Nawet pozornie klasyczna ballada „Sandcastles” wymyka się łatwej klasyfikacji – Beyonce szarżuje w niej z głosem do granic możliwości, a lirykiem „Bitch, I scratched out your name and your face” błyskawicznie wypisuje się z *bezpiecznych i poprawnych* sklepowych plejlist dla klasy średniej. Największy problem mam z „Daddy Lessons”, zupełnie dziwacznym punktem w repertuarze Beyoncé. Ta po trosze nowoorleańska, ocierająca się o country piosenka kusi na papierze oryginalnym konceptem, ale w praktyce zgrzyta i trudno ocenić, czy jest to żart ze stylistyki, czy może zbyt poważnie potraktowana próba wejścia w nie swoje buty.
Może dziwić, że ten przeniknięty złością i goryczą album kończy się nieco ugładzonym i pełnym przebaczenia „All Night”. To jednak złudzenie – „All Night” i cała płyta podszyte są poczuciem, że szczęście i miłość to coś, co wymaga wielu wyrzeczeń i musi być okupione wielkimi stratami. A w „Formation” Beyoncé naprawdę nie żartuje, jest gotowa na wszystko. (ms)
Rafał Księżyk w swoim tekście „Tubylcy głupoty” pisze, że „we współczesnej kulturze figurę ojca na uprzywilejowanej pozycji zastąpiła, znana z klipów i reklam, figura dziewczyny, uosabiająca uwodzenie jako dominującą formę stosunków społecznych”. Taka opinia w stosunku do Beyoncé w wielu aspektach byłaby krzywdząca, jednak artystka miejscami nie dorasta do kreowanego przez siebie wizerunku rebeliantki, walczącej w imieniu uciśnionych. Na pewno podobać się może konsekwentna kontrola nad procesem produkcji – w tym aspekcie Beyoncé podobna jest do Kanyego Westa i Prince’a. Jednak z tą różnicą, że Knowles kojarzona jest bardziej jako tancerka i piosenkarka niż kompozytorka i producentka. Taki los spotyka nie tylko alternatywną Björk, ale jest też udziałem najpotężniejszej kobiety w show-biznesie. Nikt nie poddaje w wątpliwość talentów twórczych np. Westa lub Becka. O Beyoncé nie można już tego powiedzieć, co było najlepiej widoczne podczas rozdania nagród Grammy w 2015 roku.
Wykorzystywanie zgromadzonego kapitału do głoszenia wyrazistego stanowiska politycznego wydaje się kuszącą wizją. Z drugiej strony instrumentalne wykorzystanie feminizmu i dziedzictwa Afroamerykanów zarzuciła Bey Azaelia Banks w serii tweetów. Knowles wydaje się świadomie podsycać zainteresowanie mediów swoim małżeństwem, by nadać rozgłos najnowszemu projektowi. Z tego powodu Banks odbiera jej prawo do poruszania kwestii płci i etniczności, jednak ta krytyka dziwnym zbiegiem okoliczności zbiegła się z premierą jej najnowszego teledysku. Powyższa sytuacja ukazuje absurdalność zarzutów o brak autentyzmu, albowiem prawa rządzące przemysłem rozrywkowym obowiązują wszystkich bez wyjątku, a samo wyjście na scenę równa się podpisaniu paktu z diabłem. Jednak jeśli zarzut o wykorzystywanie tematów, które aktualnie są na medialnej agendzie, jest dyskusyjny, to retuszowanie własnych zdjęć i głoszenie feministycznych haseł trochę trudniej ze sobą pogodzić.
Na szczęście w tym momencie można powrócić do wcześniejszego akapitu – Beyoncé już od czasu swojego poprzedniego albumu udowadnia, że wie co w trawie piszczy i stara się skręcać w kierunku wytyczonym przez zelektryfikowany soul Janelle Monáe i Dawn Richard. Miesza odległe ze sobą style, które udaje jej się połączyć ze sobą w spójną całość – jak między syntezatorowym „6 Inch” z gościnnym udziałem The Weeknda i sampla z Isaaca Hayesa, a następującym po nim country „Daddy Lessons”. Fakt, to dość osobliwe zestawienie, ale aż chce się powiedzieć, że o taki pop nic nie robiłem. Knowles zręcznie też operuje doborem współpracowników. O ile zaproszenie do snującej się ballady „Forward” wydaje się uzasadnione, a featuring Kendricka Lamara w hymnicznym „Freedom” do bólu oczywisty, to gościnny występ Jacka White’a „Don’t Hurt Yourself” zaskakuje świeżością i niebanalnym wykonaniem.
Lemoniada stworzona przez Beyoncé nie jest prostym napojem, lecz wieloskładnikowym koktajlem. Wydaje się, że Knowles usilnie stara się zadowolić wszystkich – arthousowe eyecandy dla estetów, polityczny kontekst dla wrażliwych społecznie. Lecz epicki rozmach i mnogość odniesień wielu może odrzucać, a wielość wątków sprawia, że trudniej o spójność wizerunku. Jak wiadomo, łatwo można się przejechać na próbie złapania kilku srok za ogon. (kk)
Komentarze
[8 maja 2016]
[7 maja 2016]
[7 maja 2016]
[7 maja 2016]
[6 maja 2016]
[5 maja 2016]
[5 maja 2016]
Bo YT zwykle oglądamy w kinie, a HBO jest tradycyjną schyłkową telewizją?