Ocena: 8

Kendrick Lamar

untitled unmastered.

Okładka Kendrick Lamar - untitled unmastered.

[Aftermatch; 4 marca 2016]

Nie minął jeszcze rok od wydania najambitniejszego jak dotąd projektu Kendricka. Echo sukcesu zdążyło ucichnąć, nagroda Grammy za „i” kurzy się gdzieś w piwnicy – czyli tam, gdzie jej miejsce – a w międzyczasie konkurencja nie spała. Kolejne rapowe projekty wchodzą na jedynki muzycznych mediów, do tego w nurcie bieżącym pojawia się co pięć minut Kanye West, urządza rozróby na twitterze, okej, ale wydaje również po części genialny, po części niedopracowany „The Life Of Pablo”. Chance The Rapper dissuje Spike’a Lee za kłamliwy (ponoć) i bzdurny (nieco) film o Chicago. West donosi, że nadal ma szansę na seks z Taylor Swift, swoją żonę porównuje do Maryi, siebie do Józefa. Internet robi z Death Gripsów muzykę do windy. Young Thug przygotowuje debiut po udanych mikstejpach, promując album konną przejażdżką po centrum Atlanty, prawdopodobnie zalewając się po drodze łzami od nadmiaru emocji. Dobry wujek Future wciska słuchaczom kolejny produkt pełen jednowymiarowego, monotonnego flow. Raperzy katują Auto-tune’a. Ponoć niektórym zostaje na stałe i mÓwIą tAk nA Co dZieŃ. Świat amerykańskiego rapu nigdy nie miał się lepiej. „Co za czas, by być alive”. I w kontrze do tego wszystkiego stoi Kendrick Lamar. Zamiast urządzać marketingowe hucpy, postanowił zwyczajnie i z zaskoczenia – mimo że przecież ostrzegał – wrzucić na serwis streamingowy paczkę ze szkicami z sesji do „To Pimp A Butterfly”.

Ludzie piszą w takich momentach „BOOM”. I doprawdy była to eksplozja, bo z dnia na dzień dyskografia ulubionego artysty wielu sympatyków rapu powiększa się o album tak dobry i spójny, że aż trudno uwierzyć, że to jedynie zestaw utworów „untitled” i „unmastered”. Nie zaskoczyło to chyba jedynie tych, którzy po roku intensywnego wysłuchiwania „TPAB” nie nabawili się alergii na mesjanizm Kendricka, nie zwrócili się w stronę traplordów i wciąż pamiętają, jak dobrze wyprodukowany, skrzący od pomysłów i jedyny w swoim rodzaju był to album – co prowadzi bezpośrednio do wniosków, że b-side’y z tamtych sesji będą trzymały podobnie wysoki, choć odrobinę niższy poziom, skoro nie załapały się do szczęśliwego grona. Najwyraźniej nie załapały się dlatego, że nie pasowały koncepcyjnie do wizji. Bo niczego im nie brakuje, przez co „uu.” postrzegany być powinien jako pełnoprawny, kolejny album Kendricka.

Gdyby pokusić się o wymyślenie tytułu dla nowego wydawnictwa, najmocniejszym kandydatem pozostaje fraza „pimp-pimp, hooray”, pojawiająca się jak lejtmotyw w kilku miejscach. To ciekawe, bo Kendrick z fachem stręczyciela wiele wspólnego nigdy nie miał. Dygresja: w kulturze gangsterskiego rapu istnieje pewien pokraczny kult alfonsów od czasu, gdy Iceberg Slim opublikował swoje przełomowe wspomnienia pod tytułem „Pimp: The Story Of My Life”, a był to rok 1967. Właśnie u Slima, teoretyka i przede wszystkim wieloletniego praktyka stręczycielstwa, znajdujemy źródło tej smutnej mitologii, z której chętnie korzystało wielu raperów i uliczników. Slim był brutalnym i złym człowiekiem. Świadomość blasków i mroków charakteru jednocześnie obciążała mu sumienie, jak również ułatwiała pracę, a jednak, uwierzcie, potrafił pisać. I kiedy Eddie Murphy tworzy postać Velvet Jonesa w Saturday Night Live, a Ghostface Killah snuje kwaśne opowieści z życia swojego alter ego, alfonsa Tone’a, mało!, gdy młodziutcy Ice-T i Ice Cube wybierają sobie pseudonimy – wszyscy inspirują się Icebergiem.

„Stręczyciel” wraca w muzyce i tekstach Kendricka notorycznie niczym zły sen. Tylko że w innym od pierwotnego sensie – innym od tego z alfonsem całym w złocie i zastępem oddanych prostytutek. Nie chodzi o gloryfikację zaradności życiowej ludzi marginesu, a przy okazji też: przemocy, morderstw, dilerki, szowinizmu, szantażu (wymieniam tyle, bo przecież pimpowski fach łączy zaskakująco wiele wektorów zła z niezwykłą łatwością, jak żadna inna gałąź przestępczego świata). Lamarowi chodzi raczej o eksploatację czarnoskórych artystów przez przemysł muzyczny, ale metaforę można rozciągać ogólnie na dyskryminację systemową, wciąż obecną. Jak w przypadku „białych Oskarów”, gdzie fenomen sięga głęboko aż do mechanizmów wybierania scenariuszy i zatrudniania aktorów, co przytomnie wyłożył prowadzący galę Chris Rock (który chyba odkrył tajemnicę wiecznej młodości; spójrzcie na jego oblicze, facet ma 51 lat!).

Słowa „pimp-pimp, hooray” brzmią zatem wyjątkowo sarkastycznie. Kendrick prawdopodobnie podłapał frazę od The Bishop Don „Magic” Juana, który obnosił się nią w jednym kawałku 50 Centa i pewnie wielokrotnie w trakcie swojego barwnego życia. Tym razem nie ma jednak mowy o temacie przewodnim płyty. „untitled unmastered.” nie realizuje programowego przekazu i w tym tkwi świeżość, siła tych ośmiu kawałków i albumu jako całości. Pozbądź się wielkiego ładunku intelektualnego, pompy i prób solidaryzowania środowiska, a otrzymasz rzeszę zachwyconych słuchaczy, dla których wydawnictwo będzie łatwiejsze do przyswojenia i zwyczajnie przyjemniejsze w obcowaniu. Profit. Ale trzeba doprecyzować jedno: wersy Kendricka nadal rażą siłą pięści Muhammada Alego u szczytu kariery – jak ująłem to kiedyś – i poruszają na zmianę tematy istotne i błahe. Matczyna miłość obok braggi, analiza dyskryminacji obok seksualnych zwierzeń. Może nie kamerka GoPro Kanyego, ale wigor jak Kobe Bryant na parkiecie już tak. Wiara w Boga obok „shut your fuckin’ mouth and get some cash, you bitch you”. W tekstach Lamara nigdy nie było tematów tabu.

„Solidny zbiór b-side’ów” to mało powiedziane. Różnorodność powala. Na rozpoczęcie monolog groteskowego Casanovy i mocne wejście w postaci apokaliptycznego rapu na podkładzie w klimacie Jeru The Damaja. Następnie podwójna schizofrenia artykulacji wokalnej w „02”, wspaniały lite w prezentowanym już u Colberta „03”, solidna jazzowa instrumentacja w „05”, gdzie wejściowy bas otacza wstęgą z najlepszej jakości materiału. Wreszcie bossa nova i optymizm w „06”, z Cee Lo Greenem zaliczającym występ gościnny życia. I rejestracja improwizacji motywu z „04” w „07”, dająca pojęcie o luzie, z jakim ekipa muzyków traktuje swoje zajęcia. W międzyczasie poczuć można silne naleciałości „Black Messiah” D’Angelo – pod wpływem tego albumu pozostawała drużyna Kendricka na ostatniej prostej nagrywania „TPAB” (jak klaruje Terrace Martin w jednym z wywiadów).

Ludzie prześcigają się w wybieraniu ulubionego „untitled”. Ja nie potrafię wskazać, wiem jednak, gdzie zlokalizować najsłabsze momenty albumu. Wcale nie myślę o gitarowym, sycylijskim beacie 5-letniego Egypta. Mam na myśli ficzuringi Jay Rocka i Puncha w „untitled 05”. Drugi z rapujących brzmi momentami jak imitacja MF DOOMa, zwrotki obu przy zwrotkach Kendricka brzmią sztywno. Jasne, ale czyje zwrotki nie brzmią sztywno przy zwrotkach Kendricka? Do grona najlepiej zarapowanych tracków w karierze Duckwortha dołączył właśnie „untitled 01”, gdzie nasz raper przemienia się w pharoahmonchowski „verbal assault weapon” i pławi się w majakach końca świata, imitując przeciąganiem końcowych sylab wydłużone noty basu. To tylko jeden z detali, które budują renomę Lamara równie dobrze, jak umiejętność zmieniania tembru (w „untitled 02” doliczyłem się czterech osobnych person). Zabawa w imitacje nie kończy się szybko. W środkowej części „02” Kendrick rapuje ze stoickim spokojem i manierą Mos Defa, a temat „head is the future” z „07” brzmi w moim uchu jak niezamierzona parodia śpiewanych piosenek raperów, jak „Modern Marvel” czy „Umi Says” wspomnianego.

Pojawia się też pytanie na czasie: #teamkendrick czy #teamkanye? Pytanie graniczne. Może ankieta wśród czytelników? Ja przyznam otwarcie: gdy b-side’y Kendricka wylądowały w internecie, kompletnie zapomniałem o istnieniu Pabla na kilka długich dni, co jest istotnym osiągnięciem, zważywszy na nieustanną obecność Yeezy’ego i natłok wieści na temat jego dzieła w zagranicznych muzycznych pudelkach. Tak angażujący jest ten nowy materiał. B-side’y Kendricka brzmią jak złoto, co pokazuje, jak niezwykłym okresem w jego karierze był i pozostanie już na zawsze czas, gdy „Cornrow Kenny” wraz z Thundercatem, Terracem Martinem, Kamasim Washingtonem, Bilalem, Anną Wise i wieloma innymi producentami wylegiwali się na kanapach z cygarami i koniakiem, robiąc sobie przerwy na nagrywanie materiału do „To Pimp A Butterfly”.

Michał Pudło (11 marca 2016)

Oceny

Piotr Szwed: 9/10
Marta Słomka: 8/10
Michał Pudło: 8/10
Średnia z 3 ocen: 8,33/10

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Gość: niemodny
[1 kwietnia 2016]
@: lukasz- NP GDZIE?
Gość: lukasz
[27 marca 2016]
idz byc niemodny gdzie indziej
Gość: niemodny
[15 marca 2016]
zmeczony jestemy kendrickami lemurami , kanye westami. polecam Annę Meredith.
Gość: mpudlo
[13 marca 2016]
daleki jestem od krytyki ogólnej Jaya i Puncha, jedynie podkreślam różnicę między nimi a Kendrickiem.

w temacie verbal assault weapon: https://www.youtube.com/watch?v=kjxvBlTCRuI (2:18)
Gość: Ken
[13 marca 2016]
skujan, pharoahmonchowski, czyli w stylu tego typa: https://en.wikipedia.org/wiki/Pharoahe_Monch
Gość: lukasz
[12 marca 2016]
wszystko fajne pięknie, ale jeśli chodzi o flow Jay Rocka i Puncha to bardziej szanuję opinię murzynów https://www.youtube.com/watch?v=tpA1hCMzlJ8&feature=youtu.be&t=10m40s
Gość: skujan
[11 marca 2016]
Chyba nie jestem prawilny, skoro nie mam pojęcia co to znaczy ''pharoahmonchowski''

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także