Destroyer
Poison Season
[Pod/Inertia; 28 sierpnia 2015]
By przemawiać do wyobraźni, nie zanudzać szczegółami, a jednocześnie podkreślać wagę naprawdę istotnych postaci, historię opowiada się zazwyczaj na podstawie biografii wybitnych „dzieci wieku”. Ich dokonania są początkami całych epok, śmierci zaś kropkami stawianymi po potwornie długim, wielokrotnie złożonym i często nieskładnym zdaniu pisanym przez całe pokolenia. Gdyby ktoś mnie poprosił o skrótową, subiektywną charakterystykę tego, co najważniejsze w ostatnich 20 latach ambitniejszej muzyki popularnej, mógłbym właściwie, świadomy rzecz jasna uproszczeń, ograniczyć się do jednego nazwiska. Historia Dana Bejara byłaby opowieścią o odkrywaniu przez współczesnych songwriterów trzech, z czterech kluczowych dla „Ery Pitchforka” źródeł inspiracji: postpunkowego brzmienia, folkowej, amerykańskiej tradycji oraz synthpopowego dziedzictwa lat osiemdziesiątych. Można właściwie sięgnąć po trzy płyty czterdziestotrzyletniego artysty i tyle w sumie wystarczy, by pokazać, na czym w ostatnich dwóch dekadach polegało pisanie dobrych piosenek.
Po tym brązującym wstępie warto zauważyć, że Dan Bejar w przeciwieństwie do innych znaczących bohaterów naszych czasów nie dorobił się płyty bezdyskusyjnie, jednogłośnie określanej jako arcydzieło. Ten brak jednoznaczności jest jednak bardzo cenny. Rozmawiając o jego dokonaniach, nie czujemy na barkach irytującej presji, która prowokuje do przekornego kwestionowania bądź wymusza bierny podziw. To dlatego dyskusja na temat nagrań Destroyera czy The New Pornographers jest wyjątkowo otwarta, zapraszająca do odkrywania w niej tego, co najważniejsze, a jednocześnie eksponowania naszych własnych kryteriów oceny sztuki, w myśl zasady: pokaż mi swojego Bejara, a powiem Ci, kim jesteś.
Inny jest Bejar Borysa Dejnarowicza, nieco inny Marcina Tercjaka, którego przy okazji tej recenzji zaprosiłem do udziału tematycznej edycji 10 piosenek. W tym momencie pora na coming out: mój Bejar długo był przede wszystkim twórcą „Your Blues”, a od trzech lat powoli staje się głównie autorem nieocenionego, a jednocześnie niedocenionego „Kaputt”. Co prawda o płycie tej pisano sporo, zazwyczaj bardzo dobrze, ale jednak pojawiały się też tu i ówdzie takie głosy jak choćby opinia Bartka Chacińskiego, dla którego poprzedni album Destroyera był „płytą z tandetnymi saksofonami w tle i dość banalnymi melodiami”. A przecież Bejar nie tyle odgrzewał wówczas lata osiemdziesiąte, ile realizował niezrealizowaną przed trzema dekadami możliwość, jaką miał np. David Bowie, gdyby jego współpraca z Pat Metheny Group nie zakończyła się na jednym, jedynym „This is Not America”.
Wiecie już więc z jakiej perspektywy patrzę na „Poison Season”. To spojrzenie z pokładu unoszącego się coraz wyżej balonu z napisem „Kaputt”. Tegoroczne dzieło Dana Bejara wydaje mi się na razie propozycją nieporównywalną z najlepszymi dokonaniami Kanadyjczyka, albumem, nierównym, choć niewątpliwie momentami naprawdę pięknym. Zupełnie inaczej widzi rzecz Peter Tabakis, dla którego jest ona „żrącym, urzekającym arcydziełem”. Recenzent Pretty Much Amazing zachwyca się nieoczywistym, często zaskakującym brzmieniem, analizuje teksty, widząc w nich krytyczne, wnikliwe studium przemysłu muzycznego oraz rozpisuje się na temat tego, jak Dan Bejar osiąga wokalną dojrzałość, łącząc inspiracje Dylanem i Sinatrą. Zgadzam się, co do słuszności przywołania dwóch ostatnich nazwisk, ale to, co dla autora przywołanego artykułu jest dowodem wielkości, według mnie skutkuje niespójnością krążka. Nawiązując do jego tytułu, można powiedzieć, że Bejar z jednej strony wprowadza brzmieniową truciznę w postaci gitarowego lo-fi jazgotu, z drugiej otwiera sezon na Broadwayu. Pokazuje się jako niefrasobliwy postpunkowiec, potem nagle przeistacza się w bywalca salonów mogącego prowadzić wraz z Grażyną Torbicką niejedną galę, podczas której wybrane fragmenty „Poison Season” wzbudziłyby uznanie na twarzach fanów serii Smooth Jazz Cafe.
Oczywiście tak rozstrzelone stylistycznie albumy zdarzały się w historii i czasem nawet do niej przechodziły, choćby płyta mocno kojarząca się z najnowszym dziełem autora „Kaputt”, czyli „Hunky Dory” Davida Bowie'ego. Tam też było trochę Sinatry zmieszanego z Dylanem, jednak kompozycyjnie album prezentował zupełnie inną ligę. Mówiąc wprost, za dużo jest na „Poison Season” piosenek wątpliwych, w których to, co powinno stanowić esencję songwritingu, a więc krwista zwrotka i soczysty refren, ginie pod natłokiem aranżacyjnych i brzmieniowych smaczków. Niedogotowany ziemniak przyprawiony najdroższymi przyprawami i polany obłędnym sosem wciąż pozostaje niedogotowanym ziemniakiem, taki mniej więcej smak mają „Hell”, „The River” czy „Bankok”. Z drugiej strony wciąż znajdziemy wiele dowodów na umiejętność pisania naprawdę kapitalnych kawałków takich jak pełne rockowej pasji „Dream Lover”, „Midnight Meet The Rain” czy też bardzo leniwie się rozwijający, melancholijny, łączący różnorodną dynamikę wokalu i muzyki „Archer On the Beach”. Paolo Sorrentino indie-rocka (choć może to Włoch powinien być nazywany Danem Bejarem filmu) wciąż pokazuje, że od czasu do czasu stać go na kilka minut naprawdę Wielkiego Piękna.
Gdy ktoś wreszcie napisze książkę o głównym bohaterze tej recenzji, to nie sądzę, że „Poison Season” będzie w niej godne osobnego rozdziału. Bezdyskusyjnie udała się tutaj ucieczka przed gębą jazzującego smooth songwritera, gdyż w przypadku konwencji „Kaputt” próba prostej kontynuacji obarczona była zbyt dużym ryzykiem popadnięcia w banał. Autor „Your Blues” udowodnił, że wciąż jest artystą, którego trudno zaklasyfikować i którego stać na przebłyski geniuszu. Za te wszystkie sukcesy zapłacił naprawdę niewielką cenę: nagrał płytę poniżej swojego normalnego poziomu.
Komentarze
[23 grudnia 2015]
[22 grudnia 2015]