Ocena: 8

The Chills

Silver Bullets

Okładka The Chills - Silver Bullets

[Fire; 30 października 2015]

Zależnie jak patrzeć, „Silver Bullets” może być pierwszym pełnoprawnym wydawnictwem The Chills od jedenastu, szesnastu albo nawet dwudziestu trzech lat. W 2004 roku ukazał się bowiem mini-album „Stand By”, 1996 to data ostatniego długogrającego krążka sygnowanego nazwą grupy, jednak zarejestrowanego przy wydatnej roli sidemanów. Można więc na upartego forsować tezę, że The Chills jako zespół muzyczny nie wydali dużej płyty od „Soft Bomb”, które wydarzyło się w 1992 roku.

Oczywiście szyld od zawsze stanowił przede wszystkim wehikuł artystycznej działalności jednego człowieka – Martina Phillippsa, kompozytora wszystkich utworów grupy i krnąbrnego lidera niezliczonych konfiguracji personalnych, których nie pamięta już zapewne nawet on sam. Mimo ciągłych perturbacji i ewidentnej ewolucji artystycznej, z jakiegoś powodu The Chills od samego początku aż po dziś posiadają swój rozpoznawalny styl, opierający się na enigmatycznej, popowej wrażliwości wspomnianego spiritus movens projektu. W twórczości Nowozelandczyków prym wiodą introspektywne melodie klawiszy, niemal szkolne gitarowe pętelki i szemrzący, nieco zaspany wokal Phillippsa. The Chills od zawsze egzystują obok wszystkiego, do czego można ich przypisać – fenomenu muzyki college’owej, nurtów w indie-popie, a nawet sceny ich rodzimego Dunedin. Ich psychodelia jest baśniowa, dziecięca; ich „przeboje” – na wpół delikatne i dziwaczne; ich rock – kruchy, niemal rozpadający się, niemęski.

Historia The Chills rozpoczyna się u brzegu lat osiemdziesiątych w nowozelandzkim miasteczku Dunedin – ówczesnej wylęgarni indie-talentów, która wydała na świat tak cenione formacje, jak między innymi The Clean, Tall Dwarfs czy The Verlaines. W undergroundowym katalogu kultowej wytwórni Flying Nun, The Chills szybko uzyskali status pieszczoszków – poniekąd z uwagi na swoje przyjazne, miękkie brzmienie i komercyjny urok, jakiego brakowało wielu podopiecznym Rogera Shepherda, szefa owego labelu, ale przede wszystkim z powodu songwriterskiej smykałki Phillippsa, najzdolniejszego (może obok Graeme’a Downesa z The Verlaines) kompozytora całego nurtu „Dunedin Sound”. Szereg niskobudżetowych, ale żywych do dziś nagrań z wczesnego okresu, jak „Satin Doll” czy „Kaleidoscope World”, doprowadził wreszcie do krystalizacji melancholijnej, sypialnianej psychodelii The Chills w klasycznym „Pink Frost” z 1984 roku – podmokłej, nawiedzonej piosence like no other, która ma niepodważalne miejsce w szerokim kanonie muzyki alternatywnej.

Z biegiem lat, Phillipps rozszerzał pole rażenia grupy o nowe rynki, a jego samorodny talent do pisania chwytliwych utworów okrzepł muzycznie. Spełnieniem tego trendu „profesjonalizacji” był wydany w 1990 roku album „Submarine Bells”, do dziś uznawany za szczytowe osiągnięcie The Chills – z wymownie zatytułowanym „Heavenly Pop Hit”, osobliwie ozdobnym przebojem na miarę The Beach Boys oraz „podwodnym”, poetyckim nagraniem tytułowym, czarującym niewypowiedzianym pięknem. Idąc za ciosem pewnej popularności w USA, Phillipps nagrał jeszcze wspomniane „Soft Bomb”, znów wymieniając wszystkich muzyków na pokładzie. Dalsza historia zawiera znacznie więcej pechowych zbiegów okoliczności i informacji na temat chwiejnej formy zdrowotnej samego Phillippsa niż nowej muzyki The Chills, niestety. Aż do jesieni 2015...

Na początku wypada ustalić jedną rzecz i nie będzie to proste, bo tego rodzaju kliszami wybrukowane jest piekło leniwych recenzentów z demencją. Ale co poradzić, kiedy „Silver Bullets” naprawdę może być całościowo najlepszym albumem w dorobku The Chills. Jasne, kompilacja wczesnych singli „Kaleidoscope World” ma swoje niezachwiane i zasłużone miejsce w sercach fanów (moim również), a wspomniane „Submarine Bells” nie powinno umknąć uwadze żadnego entuzjasty niebanalnych piosenek, jednak „Silver Bullets” jest tak spektakularnym powrotem do formy, jakie właściwie się nie zdarzają.

Phillipps w jednym z wywiadów powiedział, że jego główną songwriterską dewizą jest oszczędność czasu w piosence – wykorzystywanie każdej sekundy na coś wartościowego. Doskonale słychać to w kilku utworach na tej płycie. Nie znaczy to, że mają w nich miejsce karkołomne zwroty akcji, choć „momentów” również nie brakuje. Chodzi raczej o idealne rozplanowanie wątków w podręcznikowo „zwykłych” piosenkach ze szczególnym uwzględnieniem znaków rozpoznawczych Phillippsa, jak np. otwieranie utworu serią gitarowych mostków, opartych zwykle na hymnicznych motywach. Fanom „Pink Frost” łza się w oku kręci przy tytułowym nagraniu, które podobnie jak tamten klasyk przez pierwszą minutę zajmuje uwaga słuchacza kilkoma instrumentalnymi sekcjami, ułożonymi z charakterystycznym dla The Chills błyskiem. Do wczesnego, college’owego wydania zespołu odwołuje się też „Warm Waveform”, mogący kojarzyć się z brzmieniem Dunedin czy melancholią The Go-Betweens na „Before Hollywood”. Z kolei miłośnicy phillippsowskiego pop-rocka w typie „The Male Monster From The Id” znajdą tu dla siebie mnóstwo powodów do zachwytu – „Aurora Corona”, „I Can’t Help You” czy „Molten Gold” to wzorcowo skrojone, gitarowe single, które śmiało mogłyby promować płyty The Chills w czasach ich komercyjnego prosperity. Ale spokojnie, Phillipps utrzymuje poziom cukru na odpowiednim poziomie, bilansując go ośmiominutowym „Pyramid/When The Poor Can Reach The Moon”, który opowiada psychodeliczną historię na industrialno-plemiennym rytmie, by nagle rozkwitnąć w idealną, popową piosenkę, wykończoną barokowymi, wokalnymi ornamentami. Zestawienie brzydkiego z ładnym to oczywiście zabieg artystyczny stary jak świat, ale trudno mu tutaj nie ulec.

Jeśli czegoś się czepiać, to najprędzej dwóch „propagandowych” utworów, ekologicznego „Underwater Wasteland” i politycznego „America Says Hello”, które na tle reszty wypadają odrobinę ociężale, choć są niewątpliwie solidnym uzupełnieniem „Silver Bullets”. Płyty, na którą chyba nikt nie czekał, a już z pewnością nikt nie przeczuwał, że wyznaczy niemal niedościgniony (sąsiedzi z Royal Headache mogliby stanąć w szranki) standard dla albumu z gitarowymi piosenkami w tym roku. Płyty radosnej, lekkiej i orzeźwiającej za każdym razem.

Kuba Ambrożewski (11 grudnia 2015)

Oceny

Kuba Ambrożewski: 8/10
Karol Paczkowski: 6/10
Średnia z 2 ocen: 7/10

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Gość: Bogdan
[20 grudnia 2015]
Dobra recenzja , zgadzam się że jest to b. dobra płyta , jedna z lepszych w tym roku.

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także