Viet Cong
Viet Cong
[Flemish Eye; 20 stycznia 2015]
Od momentu zapoznania się z bardzo udaną EPką „Cassette” (nie mówiąc już nawet o mojej sympatii do nagrań kanadyjskiej grupy Women, z której wywodzi się trzon Viet Congu) z entuzjazmem wypatrywałem debiutanckiego długograju kwartetu z Calgary. Jak się okazało – było na co czekać, gdyż niekonwencjonalny rozkład napięć, kulminacji i rozwiązań konstytuujących poszczególne kawałki intrygująco kompiluje się tu z estetykami ogranymi już chyba na wszystkie sposoby (od łagodnych szumów po depresyjne post-punkowe partie). Wydaje mi się, że to właśnie we wspomnianym dualizmie tkwi największa siła materiału.
Subtelnie shoegazujące „Pointless Experience” od 17 sekundy hipnotyzuje więc krautową motoryką a la Neu! (która, co ciekawe, pojawia się na albumie jeszcze kilka razy, m.in. w końcówce „Bunker Buster”), by już po chwili przerodzić się, ot tak, w przyozdobiony zakłóceniami... przebój. Swoją budową intryguje też być może najbardziej chwytliwe na krążku „Continental Shelf”, dyskotekowy punk z zaburzającymi flow gitarowymi solówkami, wywołujący w głowie obraz tysięcy rozedrganych pikseli na ekranie niestrojącego telewizora. Ponadto „Newspaper Spoons” brzmi zupełnie tak, jakby Fuck Buttons (bębny tak bliskie sympatykom „Brainfreeze” czy „Sentients”) nagrali je razem ze Swans (sekciarska aura i wokalizy), zaś słuchając „Silhouettes” nietrudno o wrażenie swoistego post-punkowego mixu wczesnego Bloc Party z The National.
Moim ulubionym nagraniem okazało się jednak zamykające longplay „Death” – trzyczęściowa suita wyzbyta na szczęście pretensjonalności znanej z wielu analogicznych pod kątem narracyjnej podziałki dzieł prog-rockowych. Jeśli zastanawiało kiedyś kogoś, jak mogłaby brzmieć muzyka Tindersticks, Interpolu czy Editors pokryta delikatną warstwą audialnego brudu i zakłóceń, a do tego przesiąknięta jeszcze duchem, heh, naszego Aya RL z czasów „Księżycowego kroku”, utwór ten, zwłaszcza od 1:50, można uznać za całkiem wyczerpującą odpowiedź.
Nieustanny dialog eksperymentów i przystępności składa się więc w przypadku „Viet Cong” na płytę, której z frajdą powinno się słuchać zarówno frakcji optującej za muzyczną prostotą, jak i zwolennikom kompozycji nieco bardziej złożonych i wyszukanych. Ci drudzy będą po prostu w uprzywilejowanej sytuacji, tak jak, zachowując odpowiednią miarę, czytelnicy „Imienia róży” wyposażeni już przed lekturą w wiedzę kim był William Ockham bądź o co chodziło w „Bibliotece Babel” Borgesa. W umownym starciu z nie tak jeszcze dawnym „The Unnatural World” Have A Nice Life – albumem, który wydaje mi się swoistym zeszłorocznym odpowiednikiem opisywanego longplaya – postawiłbym więc na self-titled Viet Cong.
Początkowo nie do końca chciało mi się wierzyć, że Flegel, Munro, Wallace i Christiansen przygotowali „Cassette” wyłącznie z odrzutów do materiału właściwego. Podejrzewałem ściemę i umiejętne podsycanie popytu na pełnoprawny debiut. Ale po wielu odtworzeniach niniejszej płyty nie mam już co do prawdomówności wyżej wymienionych żadnych wątpliwości. I to będzie chyba najlepsza puenta.