Ocena: 4

Pink Floyd

The Endless River

Okładka Pink Floyd - The Endless River

[Parlophone; 10 listopada 2014]

Dużo łatwiej byłoby zignorować „The Endless River”, gdyby ten materiał ukazał się jako bonus do ewentualnego remastera „The Division Bell”. Tymczasem dwadzieścia lat po teoretycznie ostatniej płycie Pink Floyd dostaliśmy postscriptum, które z miejsca stało się mocnym kandydatem do tytułu najbardziej niepotrzebnego albumu dowolnej legendarnej grupy. Wydawnictwo jest być może ważnym zamknięciem historii dla Davida Gilmoura i Nicka Masona, jako hołd dla zmarłego w 2008 roku klawiszowca Ricka Wrighta. Kto wie, może to nawet forma przeprosin za to, że nie stanęli w jego obronie, gdy w 1980 roku, zaszczuty przez Rogera Watersa, został zmuszony do opuszczenia zespołu? Ale czy ma to jakiekolwiek znaczenie dla kogoś niebędącego fanatykiem formacji?

Wright podczas sesji „The Division Bell” podobno odzyskał formę i chęć do pracy. Pierwszy raz od kilkunastu lat był współautorem muzyki Pink Floyd, a dwa lata później wydał solo „Broken China”. Jednak próżno szukać na „The Endless River” śladów jakiejkolwiek podjarki zespołowym graniem. Niby to album inny niż poprzednie, a mimo to złożony niemal z samych cytatów i nawiązań do dawnej twórczości, a nawet autoplagiatów („It’s What We Do” będące niemrawym streszczeniem „Shine On You Crazy Diamond” z tymi samymi zagrywkami gitary). Cztery suity wypełniające to wydawnictwo zostały poskładane przez kilku producentów na siłę z wielu godzin odrzutów, które chyba powinny tymi odrzutami pozostać. Bywa, że aranżacje ocierają się niemal o totalny kicz, jak w „The Lost Art Of Conversation”, wstępie do trzeciej części płyty. Kończąca całość pieśń „Louder Than Words” to jedna z najbardziej usypiających kompozycji popełnionych kiedykolwiek przez Gilmoura. Jakieś iskierki życia tlą się może jedynie na drugiej stronie winylowego wydania, ale pożaru z nich nie będzie.

Naprawdę nie chcę się znęcać nad tą muzyką, bo i trudno wymagać jakichś olśnień od zasłużonych emerytów. To już koniec Pink Floyd, dosłownie i w przenośni. Kilkadziesiąt minut niby-ambientu pochodzącego z czasów, gdy w ambiencie działo wiele dużo ciekawszych spraw. Richard Wright miał niewątpliwie spory wkład w sukces zespołu, ale dowodów szukajcie gdzie indziej.

Paweł Gajda (8 grudnia 2014)

Oceny

Michał Weicher: 4/10
Paweł Gajda: 4/10
Jędrzej Szymanowski: 2/10
Paweł Sajewicz: 1/10
Średnia z 4 ocen: 2,75/10

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Gość: melo
[23 stycznia 2016]
Poważnie tak źle? Panie Gajda, czy nie potrafi pan po prostu tak sobie włączyć płytę, usiąść i się odprężyć? Czy trzeba tylko krytykować ze względu na to, czyje?
Gość: U2 - No Line on the Horizon -
[9 grudnia 2014]
jw
Gość: U2 - No Line on the Horizon -
[9 grudnia 2014]
jw
Gość: kuba a nzlg
[9 grudnia 2014]
Obie płyty są tragiczne na swój własny, zupełnie różny od siebie sposób.
Gość: Basałyk
[8 grudnia 2014]
Tak, ale ciężko znaleźć coś gorszego od nowego U2.
Gość: poszukiwacz
[8 grudnia 2014]
gorsze niż nowe U2?

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także