Ocena: 8

FKA twigs

LP 1

Okładka FKA twigs - LP 1

[Young Turks; 6 sierpnia 2014]

Najpierw mała, syntetyczna wprawka w stylu Ivy Bittovej, potem w „Lights On” przez chwilę człapiemy i słyszymy jakby zapomnianą na dobre Nicolę Hitchcock (wrażenie to zresztą będzie często powracało). Wtedy wszystko się zmienia - dyskretny kontrabas w refrenie zaczyna przygrywać do pulsującej miłosnej mantry, która powtórzy się kilkukrotnie – ostatecznie narratorka ma całkiem dużo ubrań do zrzucenia. Każda koronka zasługuje na inne traktowanie. Wszystko to, z czym kojarzyliśmy FKA twigs do tej pory, to jest ze zbyt przygniatającą oprawą szeroko omawianych, ale – przyznajmy to - nudnych EP-ek, tutaj nagle nabiera organiczności. „LP1” nie jest już jakąś tam reinterpretacją trip-hopu, gdzie w tle wieje coś ciężkiego, a dziewczyna śpiewa delikatnie i ogólnie muzyka kawiarniana, Gus Gus i islandzkie kowery „Love Will Tear Us Apart”. Teraz Barnett przenosi się za zasłonki, a zasłonki oznaczają dużo powietrza.

FKA twigs weszła w orbitę garstki wykonawców, którzy w 2010 roku narobili nam wszystkim mnóstwo nadziei, a potem jeden po drugim zawiedli – choć zrobili to w bardzo słuchalny sposób i ostatecznie nie mamy do nich większego żalu. Ring wyglądał obiecująco: Ashin i Krell zyskali dwóch konkurentów w postaci braci Aged, których „Swear” mogło zapowiadać coś wielkiego. Pamiętacie to napięcie? Twigs została wplątana w kabałę kiedy ukazała się jedyna na razie piosenka projektu FKA x Inc. Wydawało się wtedy, że ta trójka zrozumiała język jakim trzeba z nami rozmawiać. O samym utworze nie ma sensu pisać, bo chyba wszyscy zdążyliśmy go już po swojemu przeżyć. Za to warto wspomnieć o symbolicznym, doskonałym teledysku, który nie daje nam rozszyfrować tożsamości bohaterów – tak, pustynia powinna być inspiracją. To nie jest margines społeczny, tylko grupa przyjaciół, którzy zanim zaczęło ścigać ich DEA chodzili do drogich fryzjerów i uprawiali neo-pogańskie obrzędy narkotykowe. Prześcieradła nawet na tle piachu pozostają glamour.

I nagle zjawia się „Two Weeks”, śpiewane właściwie samym oddechem, gdzie bit bez skrępowania plądruje zaplecze. To właściwie takie lustrzane odbicie „Play By Play” i to w każdym detalu. Rozdygotany hymn o potrzebie bliskości, gdzie rola żeńska zamienia się miejscami z męską. Pisanie o seksualności i zwracanie uwagi na efemeryczną kobiecość FKA twigs jest tu pułapką, w którą daliśmy się wpuścić przy okazji premiery pierwszego singla z „LP1” i to taką naprawdę kuszącą. Chociaż „Two Weeks” w wyobraźni co bardziej odważnych jawnie chce zaprezentować Barnett jako drobną lecz pełną wiadomego napięcia, to żadna z piosenek na płycie już tego nie potwierdza. Nie wiem jak Was, ale mnie to uspokoiło. Po „Hours” chcesz iść z nią do łóżka, ale chcesz to zostawić tylko dla Was, nie chcesz żeby ktokolwiek wiedział, będziesz ją chronić.

Pierwsze kilkanaście odsłuchów „LP1” (tj. dziesięciokrotnie więcej, niż każdy tak-bardzo-ogarnięty słuchacz daje dziś dowolnej płycie) kusi, aby ocenić album jako całość. To łatwe, bo szybko można zamknąć temat jakimś wcześniej wybranym motywem. W tym przypadku? Nie wiem, seksualność, DJ Rashad? O czym tam jeszcze w internecie piszą? No wiecie, jakiś kontekst znaleźć, cytat z filmu albo książkę. Napisać, że jest dokładnie jak w tym cytacie, albo zupełnie inaczej niż w tej książce. Kiedy jednak podejść do „LP1” trochę jak dziecko, emocjonalnie, bez tego całego bagażu związanego z pisaniem o muzyce w internecie i skupić się na przeżywaniu go kawałek po kawałku, wtedy dopiero ukazuje się przed nami prawdziwe piękno i niewiarygodna słuchalność tej płyty. Poza „Two Weeks” żadna ze znajdujących się na albumie piosenek nie będzie już brzmiała dobrze jako singiel, bo każda z nich utkana jest delikatnie, czasem tylko z jednym, dwoma hookami, do tego bardzo często złośliwie przełamanymi (orientalny podjazd w „Numbers”). „LP1” to monolit, ale paradoksalnie złożony z indywidualności. „Video Girl” podejmuje klasyczny, popowy temat i robi to językiem Roisin Murphy. Zjawiskowe, deszczowe „Closer” przypomina nieco ostatnie wyczyny Julii Holter. I ciemny środek płyty - „Pendulum”, gdzie jak w żadnym innym utworze słyszymy, że muzyka tkana jest na bieżąco, jak wtedy, gdy Van Dyke Parks rozpościerał przed Joanną Newsom dywan, po którym ta stąpała wedle własnego uznania. „Bo tak”. Właściwie każdą piosenkę należałoby omawiać osobno, bo każda należy do innej tradycji, choć spięte są jedną wrażliwością. Ale to nie wrażliwość indywidualna, tylko płciowa (na wyrost te słowa i trochę nabzdyczone, ale i „LP1” jest pod tym względem bardzo ostentacyjne). Na krążku pojawiają się same kobiety. Twigs reprezentuje tu to samo podejście do muzyki, co autorka „Loud City Song”, ale osiąga cel zupełnie innymi środkami. Myśli jak Joanna Newsom, czuje jak Roisin Murphy (znajdźcie „Scarlet Ribbons”), a ubrać się chce w szaty Aaliyah. Zachowuje przy tym pełną indywidualność. Bo nie seksualność, drodzy chłopcy, a właśnie kobieta jest tematem tej płyty. To pomnik w dziesięciu częściach. Teledysk do „Two Weeks” sugerował władczą Ka, ale to była tylko część odsłony monumentalnego projektu próbującego opanować wszystko, czego możemy doświadczyć – Twigs dosłownie mieni się kobiecością w każdym wymiarze. I to jest sedno „LP1”, a zarazem powód, dla którego każda z tych niezależnych części tworzy tak pociągającą całość.

Odurzające kopnięcie kilka sekund po wejściu refrenu „Kicks” jakby chciało uprzytomnić nam na zakończenie, że ktoś tu właśnie zaprezentował godną odpowiedź na starzejące się nieco „Last Exit”, a Greenspan na pewno żałuje, że nie była to Jessy Lanza. Detale, detale, wszystkie te drobne ukłucia, pomiędzy które wpuszczone zostały emocje, których poza dziedzinami takimi jak muzyka raczej się nie ujawnia. Kiedy byłem młody, na takie płyty nie mówiło się przehajp, a grower.

Artur Kiela (19 sierpnia 2014)

Oceny

Kasia Wolanin: 9/10
Katarzyna Walas: 8/10
Michał Weicher: 8/10
Piotr Szwed: 8/10
Wojciech Michalski: 8/10
Jędrzej Szymanowski: 7/10
Michał Pudło: 6/10
Średnia z 7 ocen: 7,71/10

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Gość: JP
[20 sierpnia 2014]
Też czuję tu raczej '90. Na płycie mnie, ale na EPkach mocno było czuć Lou Rhodes. Niektóre rozwiązania wokalne jak żwyo wycięte z wokalistki Lamb. Ogólnie nadal sporo trip-hopu to czuć podskórnie.
Gość: szwed
[20 sierpnia 2014]
Arturowi "Closer" kojarzy się z Julią Holter, jak dla mnie początek tej piosenki od razu przywodzi na myśl Julee Cruise. W ogóle gdy słucham FK twigs, to mam wrażenie, że to chyba dla mnie pierwszy, duży (czy wielki - to na razie nie wiem) album, który zrodził się z revivalu lat 90. Artur pisze o wokalistkach głównie z lat zerowych - Murphy, Newsom, Holter... Dla mnie, choć może to takie oczywiste skojarzenia typ wrażliwości FK Twigs (także jej radykalna emocjolaność, o której pisze Artur mówiąc o emocjach, których się nie ujawnia poza muzyką) jest bardziej z ducha wspomnianej już Cruise, Gibbons, Bjork...

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także