Innercity Ensemble
II
[Instant Classic; 27 stycznia 2014]
Od momentu premiery „II” mijały metaforyczne lata świetlne, a ja zamiast rzetelną pracą recenzencką nadal zajmowałem się przesłuchiwaniem albumu w towarzystwie ogromnego znaku zapytania, wiszącego nad moją głową niczym interpunkcyjna emocja postaci z japońskiego anime. Mój nieustępliwy pytajnik wynikał z prostego dylematu: w jaki sposób scharakteryzować rozległą połać muzyki, by po drodze nie zgubić istotnych detali? Najnowsze wydawnictwo IE to bowiem dwupłytówka, złożona ze stron „black” i „white”, wyczerpująca i jednocześnie sowicie nagradzająca słuchacza, który zdecyduje się poświęcić 74 minuty dnia tudzież nocy na skoncentrowany odsłuch. To również materiał obfitujący w niuanse (stąd moja obawa przed „gubieniem detali”). Na domiar dobrego w praktycznie każdym utworze napotykamy ściany elektronicznie wygenerowanych dźwięków do sforsowania, bogactwo efektów perkusyjnych i pogłosów, huragany alikwotów; a ponad wszystkim czyste tony instrumentów ewidentnie przewodzących, czyli gitary Kuby Ziołka i trąbki Wojciecha Jachny. Dlatego rozsądnym wyjściem wydaje się potraktowanie osobno każdej kolorystycznie zatytułowanej części.
BLACK
Czarnej wersji „II” zdecydowanie bliżej do utworów „Storm-Stereo”, „Moonrise” czy „Niedziela Życia III” z poprzedniego wydawnictwa IE („Katahdin”). Realizuje się tutaj postulat wysoce zrytmizowanej i jednocześnie czytelnej improwizacji, opartej na przewodniej roli jednego instrumentu ponad statycznymi (no, może jednak „wariacyjnymi”) dokonaniami reszty muzyków. Tak właśnie otwiera płytę utwór #1: lekkim, synkopowanym rytmem perkusji, elektronicznym tłem – mam wrażenie, że generowany przez Radka Dziubka podkład faluje w górę i w dół, dając wyobrażenie wibrującego powietrza na rozgrzanym słońcem pustkowiu – i melancholijną linią trąbki. Wojtek Jachna, trębacz niezwykle tu liryczny, w kolejnym indeksie pojawia się w zgoła innej odsłonie: szafując barwą szorstką i utopioną w odległym echo. Utwór #2 to też zupełnie inny nastrój, skoczny, wędrówka raczej niż postój w upale. Podobna relacja – między kontemplacją a podróżą – na wskroś przebiega całą stronę „black”. Rozgrywają się tu tematy lekkie, dające się wykazać przede wszystkim rozbudowanej sekcji rytmicznej (Dziubek, Iwański, Kołacki, Popowski i gościnnie Witold Bargiel) i trębaczowi. No właśnie, perkusjonalia; zwłaszcza w #6 pojawia się szalona różnorodność rytmiczna, uśmiechające się synkopy i kto wie, co dobrego jeszcze? W każdym razie strona „black” wydaje mi się – summa summarum – nazbyt lekka i „ułożona” jak na standardy, których możemy oczekiwać od zespołu. Post-rockowe w duchu dreszczowce, monumenty, konstrukcje przewlekłe i ekscytujące, jak np. „Sin Cara Azul” z „Katahdin”, na czarnej stronie „II” rzadko się pojawiają. Innercity Ensemble jest w moich, i chyba nie tylko, oczach składem flirtującym z „tajemnicą”, cokolwiek to znaczy, cokolwiek by nie mówić – niedomówienie i wykonawczy rozmach dodają ich muzyce walorów, niedostępnych dla innych znanych mi polskich składów, które mogą zwyczajnie improwizować, lecz nie zrodzą tej specyficznej aury, która przenikała „Katahdin” czy, właśnie, najwyższa pora, białą stronę „II”.
WHITE
Podróż z uncją kwasu w organizmie rozpoczyna się właśnie w momencie, gdy album doszczętnie się „wybiela”. Pośród wzburzonych pokładów elektroniki i – dla kontrastu – dźwięcznych dzwoneczków, na stronie białej zdecydowanie króluje psychodeliczna praca gitar Maćkowiaka i Ziołka oraz perkusja w bardziej „zajadłym” trybie. Brylująca „w czerni” trąbka wraz z tą zmianą traci pewność, wszystkie solówki Jachny dopada niepokój i pewnego rodzaju poczucie pogubienia. Zresztą pod wszystkimi warstwami instrumentalnymi w utworze #2 da się słyszeć (a może to „tylko ja”) przeciągłe echo, otwierające ziejącą otchłań. Wolta Jachny świetnie działa na wyobraźnię: podoba mi się np. fantazmat, że kłujący uszy flet Rafała Kołackiego w #4 był pierwotnie trąbką, której pomieszały się zmysły. A skoro już jesteśmy przy utworze #4, to energia zespołu i sposób frazowania (zwłaszcza na gitarze elektrycznej) stanowi chyba najjaśniejszy punkt całego albumu, albo nawet, nie przymierzając, całej dotychczasowej dyskografii Innercity Ensemble. Również połączenie elektroniki i ciężkiego leadu gitary w #3, te nagłe eksplozje!, ta lunatyczna, nieobecna trąbka – poniewierają słuchaczem bez litości. Biała strona „II” od początku do końca porywa rozmachem; nie cacka się elektronicznymi pikadełkami czy „gruchawkami radości”, zamiast tego jest PRZESTRZENNA w najlepszym tego słowa znaczeniu. Takiego grania oczekiwałem kiedyś po „Katahdin”, pojawiło się tam w pewnym stopniu, taki sposób grania słyszę teraz, jest niezwykle dobry, nie trąci pretensją nudnych „konstruktorów” z branży post-rockowej czy tandetnym monumentalizmem z rejonów nieco cięższego grania na gitarach. Innymi słowy: białą stroną „II” zespół ustanawia nowy standard grania intensywnej, „nie-jazzowej” improwizacji w naszym kraju. Zachowawcza ocena albumu jest wynikiem prostej operacji arytmetycznej (czarne 6 + białe 8, podzielone przez 2), ale nie dajcie się zwieść. Materiał jest wart każdej poświęconej minuty.