Ocena: 8

Prefab Sprout

Crimson/Red

Okładka Prefab Sprout - Crimson/Red

[Universal; 7 października 2013]

W czerwcu 1985 roku Prefab Sprout wypuścili jeden z najstaranniej zaaranżowanych albumów lat osiemdziesiątych, który bardzo słusznie, choć chyba wciąż w zbyt wąskim gronie, cieszy się opinią sophisti-popowego absolutu. Z dzisiejszej perspektywy zasadniczym problemem „Steve McQueen”, bo o nim mowa, wydaje się fakt, że w latach 1984-1986 materiał trafił na bardzo silną konkurencję – to właśnie wtedy obrodziło melodyjnymi arcydziełami pokroju „The Queen Is Dead”, „Hounds Of Love”, „The Colour Of Spring” czy „Skylarking”, które narracyjną spójnością i przebojowością spychały i wciąż spychają to szlachetne cudeńko z większości list przebojów, rankingów i podsumowań. Dziś, kiedy The Smiths, Talk Talk i XTC nie istnieją, a Kate Bush, choć wciąż zjawiskowa, raczej nie nawiąże już do swoich najlepszych osiągnięć (pewnie na przekór szybko zaprzeczy mojej diagnozie), Paddy McAloon niespodziewanie ma okazję na małą zemstę i możliwość wykrzyczenia podstarzałym oponentom: „Jestem zwycięzcą, diamentem!”. Wyczerpującą analizę przywołanego krążka popełnił już na łamach Screenagers Kuba Ambrożewski, więc, żeby nie wyważać otwartych drzwi, wszystkich zainteresowanych barwną historią grupy pozwolę sobie odesłać do jego tekstu.

Od krótkiej, epokowej reminiscencji rozpocząłem nie bez powodu. „Crimson/Red” okazało się bowiem na tyle miłą niespodzianką, że brzmi zupełnie jak zaginione, ejtisowe wydawnictwo zespołu wykopane z czeluści ogromnego muzycznego archiwum. W przeciwieństwie do wydanego cztery lata temu „Let’s Change The World With Music”, gotowego do wypuszczenia na rynek już w 1993 roku (mbv 2.0), tym razem mamy do czynienia ze świeżutkimi i zaskakującymi swą witalnością utworami. Czemu zaskakującymi? Głównie dlatego, że WSZYSTKIE z nich samodzielnie skomponował, zaśpiewał i… przyozdobił akompaniamentem 56-letni już Paddy McAloon. Złudzenie bogatego instrumentarium sprawia, że szczególnie ciężko zaakceptować ostatni z elementów wymienionej triady, ale jak słusznie przekonuje polsatowski klasyk: „Nieprawdopodobne, a jednak”. I choć McAloon nawet nie kryje się z tym, że nieustannie podpierał się emulowanymi instrumentami („It has that 'band' element to it even though it might not be a band. If you're using fake instruments you definitely need something human. It'll take your mind off what is programmed if the singer sounds engaged”), tracklista, jak za najlepszych lat (jeszcze) kwartetu, zachwyca emocjonalnym kolorytem, z tytułową purpurą i czerwienią na czele.

Wspomniany tytuł odnosi się do płócien Marka Rothko, który to podobnie jak McAloon (tyle że przy użyciu pędzla i palety) starał się wydobywać z odbiorców swojej twórczości skrajne formy najpowszechniejszych emocji. Oprócz tego małego manifestu na „Crimson/Red” udało się odbudować konstytuujące recepcję „Steve’a McQueena” wrażenie uczuciowego galimatiasu i niepewności: czy to jeszcze ekscytacja? Już smutek? A może jednak błogość? Możliwość udzielenia prawidłowej odpowiedzi graniczy z cudem, a dezorientujące ornamenty, choćby w postaci wplecionych w melodię odgłosów policyjnych syren, atakują już od trzynastej sekundy otwierającego album „The Best Jewel Thief In The World”, przeradzając się po chwili w amalgamat przebojowości i melancholii. Podobnym dualizmem charakteryzuje się ubrane w stonowaną, drum’n’bassową (sic!) rytmikę, cukierkowe zarazem „Adolescence”. Moim prywatnym faworytem zostało zaś z lekka egzotyczne „Grief Built The Taj Mahal”, wznoszące się na wyżyny wraz z przepełnionym tęsknotą (nadzieją?) fragmentem: „Death is untrue, I’m merely sleeping, I’m waiting for you, in a world way beyond weeping”.

Obok utrzymanych w klasycznym stylu rozczulaczy, na trackliście znajdziemy też dylanowskie „The Old Magician” i mające potencjał na pamiętną czołówkę dowolnego westernu „Devil Came A-Calling”. Luz, z jakim McAloon urywa w tym ostatnim (już po czterech taktach!) doskonały, pojawiający się tylko dwa razy quasi-refren, najlepiej obrazuje kapitał Brytyjczyka w aranżowaniu zapadających w pamięć sekwencji. Jednocześnie, mimo wysokich muzycznych kompetencji, nie wzbrania się on od najprostszych, dających dużo frajdy rozwiązań (choćby zstępująca przebieżka przez oktawę na początku „Mysterious”), opierając urok „Crimson/Red” na wybuchowej mieszance elegancji i prostolinijności. I pomyśleć, że niewiele brakowało, by kardiologiczno-laryngologiczne problemy uniemożliwiły mu dalsze nagrywanie czegokolwiek. Na szczęście wszystko potoczyło się pomyślnie, a my możemy się cieszyć kolejnym (który to już w tym roku?) udanym powrotem wybitnego muzyka i, uwaga, uwaga, najlepszą płytą Prefab Sprout od „Jordan: The Comeback”, czyli od – wow – dwudziestu trzech lat!

Wojciech Michalski (26 listopada 2013)

Oceny

Jędrzej Szymanowski: 5/10
Średnia z 1 oceny: 5/10

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Gość: marek js
[1 grudnia 2013]
Cały koncept "produktu skrojonego dla dorosłego i wyrobionego słuchacza wymagającego do muzyki pop czegoś więcej niż tylko czczej rozrywki." był świetnie sparodiowany tutaj:
http://www.youtube.com/watch?v=vzN3qO-qc8U
Gość: em c
[1 grudnia 2013]
Urwipołeć wygrywał internet.
Gość: marek js
[30 listopada 2013]
To poniższe, to najlepszy komentarz jaki dotąd czytałem na tej stronie. Kudos.
Gość: Urwipołeć
[30 listopada 2013]
@laik. Wiele nie tracisz, bo sophisti pop, to w gruncie rzeczy bezjajeczny, mdławy i do bólu wypolerowany muzak, który w latach 80-tych śmigał w wielu radiowych stacjach w USA. W sumie to taki taki kociołek, w którym miesza się zniewieściały jazz, wykastrowany z dzikości funk, białasowaty soul i pościelowy pop. Wyrażając to bardziej dosadnie to taki soundtrack do soft pornosów. Produkt skrojony dla dorosłego i wyrobionego słuchacza wymagającego do muzyki pop czegoś więcej niż tylko czczej rozrywki. Kiedyś raczej temat dla ludzi po 40-stce z upper middle class, obecnie zajawka dla 20-latków lub wczesnych 30-latków, którzy tak bardzo chcą się odróźnić od innych, że przez przypadek postarzeli się o jakieś 20 lat. Ale jak wiadomo songwriting jest najważniejszy (SJN). A ten w sophisti popie osiąga podobno niemal olimpijskie levele.
Gość: laik
[30 listopada 2013]
W recenzji brakuje wytłumaczenia (choćby skrótowego) co to jest sophisti-pop. Tak, jestem laikiem.
Gość: Jacek
[27 listopada 2013]
Faktycznie kolejny cudowny album Prefab. Fajna recenzja.
Gość: fwefwef
[26 listopada 2013]
dla mnie punkt niżej przez lo-fi produkcję
Gość: słynny brzuchomówca
[26 listopada 2013]
super, że w końcu ktoś o tym napisał. Trzeba jeszcze wspomnieć o "Song for Danny Gallway" - zupełna eksplozja endorfin i w pewnym sensie rewers "Faron Young" dla mnie.

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także