Ocena: 4

Justin Timberlake

The 20/20 Experience – 2 of 2

Okładka Justin Timberlake - The 20/20 Experience – 2 of 2

[RCA; 27 września 2013]

Nasuwa się casus ekranizacji „Hobbita”. Najwyraźniej żyjemy w czasach niepotrzebnej, powodowanej bezwstydnym marketingiem segmentacji. Szczególnie ci uznani twórcy, na których ciąży poczucie konieczności doniosłej wypowiedzi, żyją zapewne w przeświadczeniu, że ich wyskoczenie w takim momencie kariery z czymś zwykłym – nieważne na jak wysokim stałoby poziomie – zostałoby odebrane wręcz jako posunięcie w złym tonie. Szkoda, że w służbie tej doniosłości idą – paradoksalnie – po linii najmniejszego oporu. Mam bowiem wrażenie, że jak Peter Jackson, tak Timberlake, pośród swoich bieżących artystycznych wyborów na pierwszym planie decyduje się stawiać akt nieznośnego rozciągania materii, którą bez szkody można by ująć w zgrabniejszej, ścisłej formie. W świetle pewnej niedoskonałości obu części „The 20/20 Experience” (z naciskiem na tę drugą) aż kusi, aby rozpostrzeć tu oklepaną, typową dla podobnych sytuacji wizję połączenia w jedno najlepszych momentów przesianych z obu płyt w celu skompilowania dzieła wybitnego. Tutaj fraza ta jest zbędna, bo i zbędna jest właściwie cała druga część omawianego dyptyku.

Hegemonia seriali, kultura fragmentu – to jedno. Z drugiej strony mamy odejście od formatu singlowego, pragnienie epickości, chęć stworzenia kolosalnego, homogenicznego, wieloczęściowego popowego albumu, udowadniającego ambicje twórców, wychodzącego naprzeciw odwiecznemu kompleksowi miałkości, jaki bezzasadnie dźwiga muzyka rozrywkowa. Dobór narzędzi, za pomocą których spółka Timberland stara się osiągnąć ten cel, jawi się jednak jako pójście na łatwiznę, również na mniejszą, piosenkową (choć może powinniśmy tu raczej mówić o „utworach”) skalę. W bezgranicznym niemal przeciąganiu kompozycji panowie przypominają Jeremiasza poddanego dyktatowi Boga. Oto Stwórca każe mu wziąć księgę i począć pisać wszystkie słowa jakie mu podyktuje. Justin z Mosleyem woleliby pewnie w takiej sytuacji wziąć jedno słowo i ćwiczyć na nim kolejne charaktery pisma przez czterdzieści stronic, z maniackim błyskiem w oczach wzdychając za Flaubertem: „nie dość form!”. Nie kryję, że absurdalny rozmiar tego szaleństwa aranżowania irytował mnie już na jedynce. Słabość do takich zabiegów JT zdradzał oczywiście od samego początku solowej kariery, jednak takie outra singli z „Justified” to zabiegi sympatyczne i nieszkodliwe, zaś interludia na „FutureSex/LoveSounds” godnie spełniały rolę przęseł między kolejnymi przystankami. Jakkolwiek chwilami przesadne, te pomysły na warianty poszczególnych segmentów piosenek z pierwszej części „The 20/20 Experience” okazywały się bardziej nośne, bo i same gołe segmenty skomponowane były z większym wyczuciem. Słuchając dwójki mam ochotę w duchu apofatycznym głośno sparafrazować przytoczony powyżej cytat: „nie dość treści, do licha!”. Wiejąca z płyty kompozycyjna nuda jasno obrazuje odrzutowy status piosenek, jakie na nią trafiły. Tak rachityczny surowiec nie jest w stanie udźwignąć bądź usprawiedliwić producenckich eksperymentów. Tym samym nieznośna, bo jakże niefortunnie realizowana potrzeba progresywności nowoczesnego popu za wszelką cenę staje się dla Timberlake’a przekleństwem.

Jak słusznie zauważył Paweł Sajewicz w swojej recenzji, na potrzeby pierwszej części „The 20/20 Experience” Timbaland jakby usunął swój idiom w cień, by odegrać bardziej rolę solidnego realizatora wprost ze starej szkoły. Prawdopodobnie za sprawą istotnego tam pierwiastka, który rzesza krytyków (w zbytnim, moim zdaniem, uproszczeniu) określiła przydomkiem „retro”. Część drugą charakteryzuje tymczasem powrót do sprawdzonych patentów producenta. Wszystko brzmi brudno i niegrzecznie, jakże więc adekwatnie do warstwy tekstowej albumu. Uciekła gdzieś elegancka potoczystość dźwięków, a w jej miejsce znowu dostaliśmy wyświechtany tribal Timby, świetnie – rzecz jasna – zgrywający się z płaszczykiem parkietowego hedonizmu na modłę „SexyBack” (które zadziałało raz i to w swoim czasie). W rezultacie te tracki nasuwają skojarzenia z całą masą wątpliwej jakości hitów, jakie Mosley taśmowo zaczął produkować w – by tak rzec – drugim blasku swojej sławy (na fali sukcesów „FutureSex/LoveSounds” czy „Loose”) dla anonimowych dziś wykonawców (zdaje się, że jakiś ochłap trafił się nawet któremuś śpiewakowi z Polski). To, że niektóre z tych nowych kawałków naśladują numery, jakie ten konstruował dawniej dla samego Justina, można odbierać ambiwalentnie: z jednej strony lepiej czerpać z tego, co dobre, niż złe [„(…) gdy wreszcie przyszła pora, by się opowiedzieć, JT opowiedział się za starym porządkiem, bo uznał najwidoczniej (i słusznie), że to po prostu był lepszy porządek” – pisał Łukasz Błaszczyk o „Suit & Tie”], z drugiej – zresztą wiadomo – zjadanie własnego ogona i tym podobne. I tak, „Cabaret” tudzież „TKO” mało kreatywnie podążają szlakiem „My Love” (jest nawet analogiczna rapowa wstawka w tym pierwszym; tym razem Drake), pojawia się nieunikniona paralela między „True Blood” i wspomnianym „SexyBack”, zaś „Not A Bad Thing” ewidentnie pełni rolę odpowiednika niedawnego przecież „Mirrors” nie tylko wpisując się w przesłodzony schemat tamtego HITA, ale wręcz potęgując go do kategorii niemal blogaskowych. Ponadto Jay-Z ponownie zalicza tu feralną szesnastkę („Murder”)…

W gruncie rzeczy najbardziej cieszą tu utwory nie odstające tak bardzo od jedynki, bo pod względem inspiracji sięgające w historię głębiej, estetycznie nawiązując niejako do prawdziwych legend czarnej muzyki (tych starszych niż sam tylko Timbaland): mocno wonderowska ballada bonusowa („Pair of Wings”) czy najbardziej beztroski, dość tradycyjnie imprezowy singiel „Take Back The Night” zbliżony do stylu The Jacksons (których JT odkopał i jawnie na rzecz występów live).

Mam zresztą wrażenie, że Michael Jackson tak naprawdę nadal pozostaje dla Justina wzorem (od wszędobylskich skojarzeń z nim rozpoczynał przecież swą solowa karierę). Tym razem nie zawsze jednak kończy się to choćby tak wymiernym sukcesem, jak w przypadku rzeczonego singla. Przeciągnięty horrorowy parkietowiec „True Blood”, w którym tu i ówdzie odbijają się echa „Thrillera”, to prędzej materiał na skecz u Jimmy’ego Fallona niż na pełnoprawny track z albumu mającego wpisywać się w „poważny” (nawet jeśli – w świetle aktorskiej drogi zainteresowanego – coraz mniej „naczelny”) nurt kariery artysty. Sajewicz zaobserwował w przywołanym tu już tekście, że piosenkarz „odciął pępowinę łączącą go z Jacksonem”. Teraz – że zaryzykuję mało smaczne sformułowanie – jakby przyszywa ją sobie z powrotem, choć nie uzewnętrznia jej w sposób tak oczywisty jak dawniej. Idąc dalej tropem tej analogii, najłatwiej bowiem porównać mi nowe osiągnięcie JT do późnych nagrań Króla Popu, tych z lat dziewięćdziesiątych – nie oszukujmy się – mniej atrakcyjnych kompozycyjnie, nastawionych bardziej na ekspresję i uparte wytyczanie nowych szlaków w brzmieniu muzyki z list przebojów. Justin Timberlake to już dziś też zbyt wielkie nazwisko, by jego nosiciel mógł sobie pozwolić na wydanie zwykłej popowej płyty z dobrymi piosenkami (której wyobrażenie nieśmiało kreowałem w pierwszym akapicie). Pod tym względem pierwsza część „The 20/20 Experience” jawi się jako najlepszy kompromis między wartością rzeczonej PIOSENKI a produkcyjnym rozpasaniem, na jaki w tej chwili go stać.

Jędrzej Szymanowski (22 października 2013)

Oceny

Jędrzej Szymanowski: 4/10
Michał Pudło: 4/10
Średnia z 2 ocen: 4/10

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Gość: kaem
[20 listopada 2013]
A ja bardziej widzę zapatrzenia JT w Prince'a, mającego zresztą ten sam kłopot co idol z Minneapolis. Zastanawiałem się, dlaczego 20/20 Experience mi się nie podoba, skoro jako fan funku i tak aranżowanej muzyki jestem jej adresatem. Dlatego. Prince wciąż robi to lepiej.
Pierwsza część 20/20 Experience brzmi własnie jak trzecia płukanka z zielonej herbaty - niby da się jeszcze pić, smak jednak niewyraźny. Prince jest smakiem pierwszej próby. Wszechobecne "żywe instrumenty", funkowe aranżacje nawiązujące do lat 70 (jakby punktem odniesienia uznać jego płyty koncertowe czy w ogóle występy live).
Zabiegi Timberleke'a, by z Prince'a czerpać, było słychać na Futeresex/Lovesounds. Na kolejnym albumie słychać jeszcze bardziej. Słychać nawet w przytoczonym coverze Jacksonów zagranym tak, jak ostatnio ten utwór przywołuje Prince na swoich występach.
A omawiana 2 część 20/20 Experience to już casus ostatnich studyjnych płyt Prince'a. Nagrania nie robią wrażenia, produkcja je przytłacza, choć słychać w nich potencjał. Słuchasz, swędzi cię, bo coś w tych nagraniach jest, jednak dochodzisz do wniosku że jednak nie. To nie to.
Gość: pop.pesymista
[26 października 2013]
4 to idealna ocena dla radiowego popu.

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także