Ocena: 7

Julianna Barwick

Nepenthe

Okładka Julianna Barwick - Nepenthe

[Dead Oceans; 20 sierpnia 2013]

Kościół św. Katarzyny w Krakowie wydaje się być miejscem wręcz stworzonym (biorąc pod uwagę pogłos), aby Amerykanka dała w nim koncert ze swoim obecnym materiałem. Jednocześnie poddając go weryfikacji, podobnie jak Julia Holter rok wcześniej (bardziej udanie, miejmy nadzieję). Skojarzenia z panną Holter przychodzą na myśl samoistnie i nie sposób od nich uciec. Opisywane wydawnictwo jest prostsze formalnie, ale podąża w nieco innym kierunku niż skłaniająca się bardziej ku formom piosenkowym Julia. Na swoim najnowszym albumie Julianna Barwick sięga po podobny arsenał środków, znany między innymi z jej poprzedniego albumu „The Magic Place”, jej dotychczasowi fani nie powinni być więc zawiedzeni. Słychać też, iż twórczo wykorzystała współpracę z legendą nowojorskiej sceny eksperymentalnej Ikue Mori z 2011 roku. Pomogła jej bowiem ona w wypracowaniu własnej estetyki zapętlonego chóru, którą rozwinęła w pełni właśnie na „Nepenthe”.

Oprócz zloopowanych wokali tworzących rozmarzoną atmosferę błogości oraz ambientowych faktur, pojawiają się pianino, gitary i smyczki. Zazwyczaj kiedy artysta myśli sobie „hm, a może dodam smyczki do swojej muzyki?”, nie zwiastuje to raczej nic dobrego dla słuchacza. W przypadku „Nepenthe” udało się zachować idealne proporcje. Kompozycje są spójne i przemyślane – narastające napięcie w „Pyrrhic” oraz „One Half”. Na płycie nie ma zbędnych wypełniaczy, pozbawiona jest patosu czy prób oczarowania słuchacza na siłę. Zostaje przy tym zachowana intuicyjność i nieuchwytność jej muzyki, ponieważ cały materiał powstał dopiero w studiu. Jedyne odstępstwo stanowi „One Half” – kompozycja, którą Julianna grała wcześniej na koncertach. Warto też dodać, że jako jedyny utwór posiada warstwę tekstową. Żeński kwartet smyczkowy Amiina (współpracujący z Sigur Rós), który towarzyszył Juliannie przy nagrywaniu albumu, nie stara się dominować na całością, a stanowi dobre dopełnienie pomysłów Amerykanki, świetnie harmonizując z resztą dźwięków. W osiągnięciu takiego efektu pomogli również muzycy múm oraz Alex Somers przy produkcji, znany z wieloletniej współpracy z Sigur Rós, stąd też skojarzenia z owym zespołem jak najbardziej są na miejscu.

W ramach nagrywania nowej płyty, Julianna postanowiła opuścić strefę komfortu własnej sypialni i wyruszyć w wielki świat. Jak może sugerować dobór gości, materiał powstał i był nagrywany na Islandii, która wydaje się powracać do muzycznych łask. Stylistyka w jakiej porusza się Julianna Barwick trafiła tym samym na żyzną (wulkaniczną) glebę. Tutaj też objawia się kolejna różnica między Barwick a Holter – Julia na „Loud City Songs” porusza tematykę miasta oraz alienacji i wyobcowania z nim związanych. Natomiast Julianna ucieka jak najdalej od miejskich pejzaży, tym razem znajdując przystań na dalekiej Islandii. „Nepenthe” oddaje ducha oraz piękno tej wyspy nie gorzej niż Sigur Rós, w wyrazie jest jednak bardziej eteryczna i delikatna, raczej przywołując na myśl Cocteau Twins oraz spokojniejsze utwory Slowdive.

Silna dawka emocjonalności jaką niesie album ujawnia się już w tytule. Słowo nepenthe oznacza substancję, która przynosiła starożytnym ulgę w cierpieniu i pozwalała zapomnieć bolesne przeżycia. Z takimi zmagała się Julianna w trakcie nagrywania albumu, ponieważ w trakcie sesji nagraniowej zmarła jej babcia. Tym samym, co zrozumiałe, album niesie ze sobą sporą dawkę melancholii, stanowiąc też oczyszczający sposób na przepracowanie cierpienia po utracie bliskiej osoby. Muzyka zawarta na „Nepenthe” może mieć też zastosowanie użytkowe, idealnie wręcz sprawdza się gdy potrzebujemy wyciszenia i uspokojenia zszarganych nerwów (ps. to prawda). Można jednak zrozumieć głosy krytyków, dla których taka dawka anielskich uniesień jest ponad ich siły, aczkolwiek porównywanie Julianny Barwick do Enyi uważam za krzywdzące.

„Nepenthe” zdaje się idealnie wpisywać w obecnie panujące w sieci trendy powrotu do uduchowionej muzyki użytkowej. Można by Amerykance zarzucić koniunkturalizm gdyby nie fakt, że konsekwentnie rozwija swoją twórczą koncepcję od pierwszych nagrań z „Sanguine”, które powstało w 2006 roku (w internecie są to przecież lata świetlne). W dobie chwilowych mód, które przelatują niczym kometa, Julianna Barwick wydaje się być odwrócona do nich plecami i stara się wytrwale podążać wytyczoną przez siebie ścieżką. Jednak nie zalicza się ona do grona ludystów, ani też nie wypowiada się o złotym wieku muzyki. Postęp technologiczny umiejętnie wykorzystuje do realizacji swojej wizji, ponieważ bez niego jej muzyka w ogóle nie miałaby racji bytu oraz nie mogłaby powstać w obecnej formie.

Krzysztof Krześnicki (17 października 2013)

Oceny

Jędrzej Szymanowski: 7/10
Wojciech Michalski: 7/10
Karol Paczkowski: 6/10
Średnia z 3 ocen: 6,66/10

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Gość: Marcin
[22 października 2013]
Pozwolę sobie zlinkowac krótką recenzje koncertu ze św. Katarzyny. Stety niestety Chatham i Palestine rozłożyli Julianne na łopatki

http://niespokoj.pl/od-kosciola-po-transgender/
Gość: takisam
[18 października 2013]
Mam nadzieję, że nie zostanie to źle odebrane, bo Screenagers czytuje i okazyjnie udzielam się tutaj przez jakieś dwa lata.

Moje zdanie o płycie znajdziecie tutaj:

https://www.facebook.com/photo.php?fbid=550423171662101&set=pb.473669686004117.-2207520000.1382131001.&type=3&theater

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także