LXMP
Back To The Future Shock
[Lado ABC; 19 czerwca 2013]
Herbie Hancock był, obok Leonarda Cohena, jednym z tych muzyków lat sześćdziesiątych, którzy szukali dla swojej muzyki formy bardziej pojemnej. W tych poszukiwaniach obaj zwrócili się ku muzyce syntezatorowej, czemu sprzyjały trendy dekady: płyta „Future Shock” ukazała się w 1983 roku, a „I’m Your Man” Cohena – w 1988, puentując zgrabną klamrą to, co rozpoczął Hancock. Był to właściwy okres na podsumowanie – pod koniec lat osiemdziesiątych zainteresowanie synth popem powoli bowiem wygasało i to nie tyle pod względem popytu, co właśnie podaży. Po „Music for the Masses” Depeche Mode przymierzali się do wydania „Violator”, albumu nieprzejrzystego gatunkowo i opartego na formule otwartego, spontanicznego songwritingu. Tym samym zespół położył fundamenty pod rock elektroniczny połowy lat dziewięćdziesiątych. Także Tears for Fears zdecydowali się obrać inną ścieżkę rozwoju, przyjmując jednak taktykę adaptacji do obowiązujących trendów, a nie samodzielnego ich ustanawiania.
Podczas gdy trzydziestoletni już album Hancocka wydaje się być wyrazem zachwytu nad sprawnością i wydajnością technologii, u LXMP wybrzmiewa bunt maszyn i kpina z naiwnego technologicznego optymizmu. Aby tę zgrywę uwydatnić (unaocznić?, „unausznić”?), Macio Moretti i Piotr Zabrodzki decydują się na interpretację maksymalnie autorską. Tym samym „Back to the Future Shock” brzmi jak oldschoolowa gra platformowa, która nieustannie się zacina, bo przegrzany pecet już dymi i iskrzy. Nic, tylko mu wkopać. W wersji oryginalnej poślizg płyty winylowej wchodzi w dialog z funkową sekcją rytmiczną („Rockit”), tymczasem LXMP bezkompromisowo manipulują rytmem, łamiąc go w sposób, za którym ciału niepodobna nadążyć. Tam, gdzie w przypadku pierwowzoru mamy do czynienia z aksamitnym (choć zwielokrotnionym) wokalem, polski duet ogranicza się do vocodera, który odbiera oryginalnemu tekstowi całą artykulacyjną wyrazistość („Future Shock”). Pierwotna wersja „TFS” wycisza się ku końcowi, natomiast tę nagraną trzydzieści lat później zamyka outro, którego nie powstydziliby się Atari Teenage Riot. W nowej, zawadiacko przyspieszonej interpretacji „Autodrive”, LXMP zastępują partię klawiszy vocoderowym „ła ła”. A po chwili ucinają tę hulankę i milkną zupełnie. Tam, gdzie Hancock zdaje się nawiązywać do Japan, Moretti z Zabrodzkim majstrują przy metrum, a syntezator wydaje z siebie krótkie, spazmatyczne dźwięki. Poprzez syntezatorową rekonstrukcję linii basu, „Earth Beat” kojarzy się w mniej więcej równym stopniu z oryginałem, co z „Apostrophe” Franka Zappy. Ze względu na nonszalancję, z jaką LXMP traktują zarówno długość utworów, jak i poszczególnych partii, skojarzenie z tym mistrzem muzycznego kolażu wydaje się czysto instynktowne. A jeśli wziąć pod uwagę swawolne podejście do ról poszczególnych instrumentów w strukturze, łatwo wyobrazić sobie, że do „Back to the Future Shock” buja się sam Sheik Yerbouti.
Niby-amatorszczyzna z premedytacją to niemalże lejtmotyw „Back to the Future Shock”; należy się więc spodziewać, że po płytę w pierwszej kolejności sięgną fani innych jazzowych projektów Lado ABC, takich jak Baaba czy Profesjonalizm. A za nimi - mam nadzieję - większe gremium. Wariacja LXMP na temat Hancockowej przygody z synth popem brzmi bowiem (i powiem to bez ogródek) ciekawej niż wydany przed trzydziestoma laty oryginał. Tym samym jedna z najbardziej niedocenianych płyt jazzmana otrzymała nową rację bytu. I to przy jak wizjonerskim pośrednictwie.