Ocena: 6

Oblivians

Desperation

Okładka Oblivians - Desperation

[In the Red; 28 maja 2013]

Zainteresowanym grupy Oblivians przedstawiać raczej nie trzeba. Jeśli jednak, to błyskawiczny skrót: kultowa garażowa grupa z kultowego Memphis o punk-bluesowych, a na dobrą sprawę po prostu bezwstydnie rokendrolowych inklinacjach, założona przez trzech dziarskich gości (boss – Greg Cartwright), co się za braci Oblivian podają, choć z jednej matki nie wyszli. Złoty okres przeżywali w latach 90., gdzie ostatni świetny album datuje się na rok 1997, po którym na długie lata interes zamknięto i panowie rozeszli się po innych projektach. Cztery wiosny temu Oblivians wrócili na scenę, a materialnie przypomnieli o sobie winylem zawierającym koncert z '95. Natomiast teraz, równiutko w 20 lat od debiutu, za sprawą półgodzinnego, premierowego materiału udowadniają, że są młodsi od was i kolana im się przez te lata nie ugięły. No, może trochę, ale raczej w tym geście, i wcale nie przez szyny czy bóle reumatyczne.

A przecież żywot weteranów garażówy (co już brzmi nie najłaskawiej) to w dzisiejszych czasach ciężka dola. Istnieje duże prawdopodobieństwo, że można liczyć już tylko na skromną uwagę i opiekę najwierniejszych, bo zginie się zalanym przez głośną i złą konkurencję z setnej linii revivalu, których końca nie będzie nam dane ujrzeć. Albo że jakiś sceptyk, zmęczony powodzią tych nader często mętnych wydawnictw, odruchowo puści ich bokiem. Jako jednak ten notoryczny retroman, umiarkowanie z rodzaju tych, którzy tęsknią w muzyce za sercem, duszą i autentycznością, a bardziej po prostu za surową energią, której nie marnotrawią próby podzielenia jej w utworze pomiędzy pięć wygryzających się sezonowych podgatunków, będę „Desperation” bronił, choć desperacko – nie. To jest muzyka, która zawsze bawiła bez myślenia i co ważne – bawi nadal, bo wykonana jest ze swadą i powinna upamiętniać wszystkie zloty ciem barowych, które się niestety nie odbywają (pewnie przez wątpliwą dyspozycyjność członków). Ok, jest tu kilka zbyt przygaszonych takich-tam-o melodyjek („I'll Be Gone”, „Little War Child”), a panna z okładki jest wyjątkowo grzecznie zapięta po samą szyję, ale jest też masa oldschoolowych, ledwo muśniętych przez produkcję sztosów („Loving Cup”, „Pinball King”, „Run For Cover”, „Mama Guitar” i więcej), które by tę (bynajmniej nie świętą) dziewoję rozhuśtały. Wiadomo – wielokrotnie odgrzewane danie i „moi znajomi tak grają, kiedy się napierdolą”, ale goście z Oblivians robią to po prostu doskonale. Także bezcelowe jest wydłużanie rekomendacji, bo to nie okazja do mnożenia kwiecistych metafor. Komentarz z RYM ujmuje rzecz zwięźle i celnie: „The soundtrack to your 10th beer of the night while eating 2 day old fried chicken. You will get into a fight with your girlfriend afterwards”. Za tytułami utworów można jeszcze tę scenkę rodzajową urozmaicić o lekkomyślne „Call The Police”, a zwieńczyć poranną konfuzją „Woke Up In A Police Car”. Nawet Hołdys musiałby więc przyznać, że panowie czują bluesa.

Karol Paczkowski (14 czerwca 2013)

Oceny

Michał Pudło: 6/10
Średnia z 1 oceny: 6/10

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także