Autechre
Exai
[Warp; 7 lutego 2013]
Jak długo może artysta? Kto wie, może to pytanie nie bez zasadności kryje w sobie dwuznaczność. I chociaż w wypadku tego tekstu zostało ono użyte jedynie po to, aby zwrócić uwagę na zegar kondycji artystycznej, to jestem świadomy, że freudowscy zapaleńcy pewnie z łatwością doszukaliby się paraleli pomiędzy popędem seksualnym i twórczym. I gdybyśmy chcieli, idąc tym tropem, połechtać wyobraźnię, moglibyśmy przykładowo dywagować czy Wayne Coyne cierpi na priapizm, albo czy Björk rzeczywiście musi często eksperymentować. I wreszcie doszlibyśmy do najważniejszego dla tej recenzji: jak to jest z kondycją Browna i Bootha? Cóż, minęło już dwadzieścia lat od debiutanckiej „Incunabuli”, a Brytyjczycy wciąż wydają albumy, dzięki którym krytyka nie pozostaje obojętna wobec ich dokonań. Zatem w świetle swoich artystycznych rówieśników (Richard D. James, Mike Paradinas?) okazują się całkiem sprawni. Pozostaje nam tylko dociekanie, na ile jest to dzisiaj istotne dla słuchaczy. I czy jest to rzeczywiście zasługa genów i dobrej diety, czy raczej częstych wizyt u farmaceuty?
Generalnie rzecz biorąc, analiza każdej nowości od Autechre jest zadaniem dość karkołomnym, na co zwrócił niegdyś uwagę Paweł Gajda przy okazji recenzji świetnego „Quaristice”. Rozważania na temat ich muzyki mogą się ciągnąć niczym prace komisji ds. katastrofy smoleńskiej i nie inaczej wróży przypadek „Exai”. I chociaż mam wrażenie, że ta płyta to kolejny wielki dowód odwagi Anglików na miarę „Confield”, to nie mam pewności, czy powinniśmy oczekiwać, że w ostatecznym rozrachunku album ten okaże się dla nich równie istotny i przełomowy. Tym bardziej, że w odpowiedzi na to pytanie nie pomogą nam dyrektywy zeitgeistu (nakazujące natychmiastowość oceny).
W ramach przejścia do właściwej analizy „Exai” powróćmy jeszcze na chwilę do Freuda i postawmy pytanie. „Clicks, noises, bleeps, random melodies, bzzzt, kicks, clap clap, clicks, noises, bleeps and random melodies in 2 hours. If you think this is a genius album, go fuck yourself”. Czy warto więc poświęcić się tej dosadnie wyrażonej przyjemności?
Na prawym ramieniu podpowiada anioł
Sam kształt „Exai”, jak zasugerował w przytoczonym wyżej komentarzu użytkownik RYM, odwołuje się do ukonstytuowanej gdzieś na wysokości „LP5” firmowej abstrakcji Autechre, z szeleszczącym rytmem w roli pierwszoplanowej. Jednak postrzeganie tego krążka wyłącznie w ten sposób to błąd. Gdy zaczynamy się w niego zagłębiać, dostrzegamy, że ów jawiący się nam elektroniczny kolos (2 godziny muzyki) próbuje gdzieś między wierszami majaczyć do nas w różnych językach. I w tym momencie robimy maślane oczy. Uświadamiamy sobie bowiem, że Brown i Booth w zasadzie po raz pierwszy na przestrzeni ostatnich lat pokusili się o komentarz dotyczący aktualnie dominujących brzmień w elektronice (nie wyłączając jednocześnie filtru własnego stylu). I nie mam na myśli wyłącznie zbieżności brzmieniowych przy ujmowaniu utworów jako całości. Takie wiodą nas przykładowo do dokonań Marka Fella, co, poza podobieństwem szorstkiej faktury dźwięków, przywołuje także rozważania teoretyczne – powiązania dźwięku z matematyką i geometrią. Ale raczej nie o uwydatnienie procesu kompozycji tutaj chodzi. Myślę, że sęk tkwi w detalach, wyzierających z rytmicznych szkiców. W komponentach budujących aurę. Mam poczucie, że z przesmyków formy jedenastki wydobywa się wołanie: nie zastygamy, trzymamy rękę na pulsie. Ta chęć Autechre do dialogu z aktualnością przejawia się we wszystkich odnośnikach przebijających się z drugiego planu.
Weźmy takie „bladelores” (jeden z mocniejszych fragmentów krążka). Czy ta duszna aura, owocująca silnym basem w okolicach drugiej minuty, nie budzi pewnych skojarzeń? Ten sam bas przypomina się w okolicach minuty piątej. Utwór kończy się ambientowym pasażem, w zasadzie w guście Wolfganga Voigta, ale zauważmy, że cała wcześniejsza konstrukcja, balansująca na granicy dubowych oparów i hipnotyzmu podpowiada nam, że być może panowie, podobnie jak większość niezalowego światka, żywią sympatię do „Passed Me By/We Stay Together”. A „deco Loc”? Przybrudzony bit, gdzie niepostrzeżenie wkrada się stękający sampel. To brzmi jak wiwisekcja któregoś z podkładów Lukida. Jeszcze bardziej oldskulowo jest na „recks on”, w którym modyfikacjom poddawany jest podkład w stylu Boogie Down Productions. To nie tylko kolejny powrót do młodzieńczych inklinacji, ale i ukłon w stronę współczesnych prominentów glitch-hopu. Poza tymi perełkami znajdziemy jeszcze odpryski juke’u, mgiełki dubstepowych basów, burialowy niepokój czy parodie (?) 2-step garage’owego grania. I wszystko niesamowicie rozwlekłe, zmieniające się jak w kalejdoskopie, kompozycyjnie nieoczywiste. Tak jakby Booth i Brown osiągnęli poziom twórczego szaleństwa i postawili wszystko na jedną kartę, serwując nam muzyczny „Finnegan’s Wake” – elektroniczną zbitkę języków, tygiel fonemów, czy wręcz holistyczny twór, balansujący na granicy prowokacji i wielkiego dzieła. Cóż, jako słuchacze chłoniemy to z ciekawością, jako fani chylimy czoła; lecz jako krytycy, dzieci cywilizacji okcydentalnej (fetyszyzujący rozum) i wreszcie Polacy, zadajemy sobie pytanie (luźno parafrazując Grechutę), czy to jest eklektyzm, czy to jest… chaos?
Na lewym siedzi diabeł
Rzeczywiście, po ponadtygodniowym obcowaniu z nowym krążkiem Autechre mogą miotać nami jakieś ambiwalentne odczucia. Co prawda zmysły sugerują pełną aprobatę zastosowanych środków i zachwyt nad misternie konstruowaną przez duet przekorą (nie tylko rytmiczną). Ale po jakimś czasie odzywa się w nas rozsądek, myślimy o opamiętaniu, o pewnym niedostatku komunikatywności tej muzyki. O nie do końca jasnym braku linearności na krążku. Zastanawiamy się wreszcie, dlaczego do cholery ta płyta trwa aż 120 minut?
Możliwe, że rozmiar „Exai” jest skutkiem ciężkiej pracy ekipy Ae, pokazem siły, artystycznym rozmachem. Może to wszystko jest po prostu pełną dokumentacją laboratoryjnych zabiegów, jakim Brytyjczycy poddawali sygnały biegnące ze świata tak rozległej przecież nowej elektroniki. Jedno jest pewne – mnogość modulacji i patternów przyprawia o zawrót głowy. Zostajemy więc z pytaniem: bogactwo to czy nadmiar? Nie mogę w tym wypadku więcej rzec, niż to, że mądrzejszy ode mnie jest czas, który sam udzieli odpowiedzi. Ale nie będę też ukrywał, że „Exai” dłuży się jak ta recenzja. Jednak w kontekście ogólnego podsumowania jedenastego longpleja Bootha i Browna ważniejsza jest dla mnie jeszcze jedna konstatacja. Ae powraca, tak jak powraca obecnie wielu równie im wielkich. Powraca jak Kevin Shields i Michael Gira. Ale to przede wszystkim duet z Manchesteru powraca z dziełem, które świadczy o ich świadomości zmieniającego się świata, dzięki czemu z łatwością możemy oceniać ten krążek, odchodząc od perspektywy diachronicznej. W końcu łatwo nam odrzeć go z kontekstu kultowej dyskografii i, jak równy z równym, postawić w szranki ze współczesnymi produkcjami.
Komentarze
[10 marca 2013]
[10 marca 2013]