Żyt Toster
Pięć miejsc po przecinku
[Aptaun Records; 17 sierpnia 2012]
Miałem się nie śmiać z najzabawniejszej ksywki w branży, ale to jest silniejsze ode mnie. Zwłaszcza wtedy, kiedy Żytowi Tosterowi w jednym z kawałków towarzyszy raper o pseudonimie Supermleko. Sam nie lubię ultra poważnego rapu, ale to już przesada w drugą stronę...
Jakkolwiek głupio by się nie nazywał, raperem jest ponadprzeciętnym. Wyrobione flow, przyspieszenia w małym palcu i charakterystyczny głos, z miejsca stawiają go w pierwszym szeregu undergoundowych kotów zasługujących na legal. Zwłaszcza że żonglując pomysłami na utwory budzi skojarzenia z Łoną lub Te-Trisem. Bez specyfiki humoru tego pierwszego, morderczych punchline’ów drugiego i świeżości obydwu panów, ale z głową do tego, by robić rap nieco inaczej niż lwia część sceny. Żyt sprawdza listę obecności z licealnego dziennika, dzwoni na infolinię i lepi przerysowany gangsterski storytelling z pointą – może i przewidywalną, ale dosadnie wyśmiewającą pseudo uliczników.
Mimo głowy pełnej konceptów raper z Suwałk bierze się za kawałki o rapie. I tu już tak mocnego wrażenia nie robi, choć poniżej przyzwoitego poziomu nie schodzi. W „Possecut” zawodzą featuringi – prócz Oxona nikt tu nie rzuca zapadających w pamięć linijek. Z kolei w kawałku z PeeRZetem gość, najnowsza gwiazda Aptaun Records, zjada gospodarza, aptaunowego AS-a. I choć w „Odliczaniu” ładnie uwypukla swoje techniczne skillsy, a rady ze „Znam swoje miejsce” do serca powinien wziąć sobie każdy chłystek, chcący robić karierę w mainstreamie, to nawijający o rapie Żyt Toster trochę traci na wyrazistości.
Na następnym krążku życzyłbym sobie więcej zrealizowanych pomysłów, mniej wałkowania tego samego. Żyt już pokazał, że choć jest takim samym ziomem z bloków jak niemal wszyscy w rap grze, to jednak nie przyrósł do osiedlowej ławki. I byłoby dobrze, jakby nie przyrósł też do robienia rapu o rapie. Bo resztę już ma – nie dajcie się oszukać, wbrew temu, co mówi, wcale nie stoi na piątym miejscu po przecinku. Już puka do pierwszej ligi, zapraszając na płytę czołowych, choć słabo rozchwytywanych, polskich producentów – Galusa i Wallcuta. Właśnie oni, do spóły z jeszcze mniej znanymi, acz niewątpliwie utalentowanymi bitmejkerami, zadbali o oldschoolowe, brudne i samplowane brzmienie albumu, który undergroundową ikoną nigdy nie zostanie, ale budzi wspaniałe nadzieje na przyszłość.