Mela Koteluk
Spadochron
[EMI; 8 maja 2012]
Nie jestem pewny, skąd mi się to wzięło, ale po pierwszych przesłuchaniach „Spadochronu” miałem wrażenie wiatru hulającego po aranżacjach i miksach. Dziwne to choćby w świetle grzmiącego, wypełnionego chóralnymi śpiewami zakończenia „Dlaczego drzewa nic nie mówią”. Nie, nie chodzi o to, że realizator (i współproducent) Marcin Gajko wraz z klawiszowcem Miłoszem Wośko spieprzyli sprawę. Wręcz przeciwnie. W czasach naładowanych po brzegi, przekompresowanych produkcji pop, płyta Meli Koteluk po prostu jawi się lekko niedzisiejszą, choć niekoniecznie retro. Szlachetne umiarkowanie – to chyba najlepsze hasło jakie mi przychodzi do głowy. Jeśli dramatyzować („Wolna”), to tak w sam raz, bez rzucania się w otchłań; jeśli budować napięcie („O domu”) – trzymać je od początku do końca w ryzach transowego rytmu. Żwawe parcie do przodu (singlowe „Spadochron” i „Melodia ulotna”, a także „Pojednanie”) odbywa się z godnością i bez chamstwa, niemniej przebojem. Melodie przeważnie zamiast fruwać, raczej rzucają się w górę i w dół na wspomnianym wietrze (akustyczne „Stale płynne”).
Największe zalety? Ciepły głos (i cóż z tego, że czasem przypominający tę czy inną znaną polską wokalistkę) pewnie wyśpiewujący dojrzałe teksty (stara, dobra szkoła tej czy innej autorki). No i totalny brak słabych kawałków, nawet jeśli końcówka nieco gasi oczekiwania. Wprawdzie nic tu nie miażdży od pierwszego słyszenia (album bardziej z kategorii „grower”), ale nim się spostrzeżecie, obudzicie się któregoś ranka z refrenem tytułowego nagrania w głowach i nic nie będziecie w stanie na to poradzić. Zapamiętajcie sobie to nazwisko i ten tytuł, bo na razie jest to jeden z sympatyczniejszych polskich debiutów piosenkowych w tym roku. Nieco skrojony pod gusta słuchaczy Trójki, ale umówmy się, że tym razem nie czynię z tego zarzutu.
Komentarze
[2 grudnia 2014]
[24 czerwca 2014]