We Call It a Sound
Homes & Houses
[Ampersand Records; 30 kwietnia 2012]
Całkiem nieoczekiwanie (z mojego punktu widzenia) zrobił nam się dosyć mocny rok w polskiej muzyce. Miałem już okazję pisać o wydawnictwach KZWW oraz UL/KR, a teraz trafiłem na kolejny świetny, najświeższy w moim odczuciu polski album od czasu debiutu NP w 2009. Nie wiem, na ile silna jest to rekomendacja, gdyż poznaniacy chyba nie narzekają w rodzimym kraju na przesadne zainteresowanie, ale pamiętam, że swojego czasu ich wariacja na temat psychodelicznego avant-hip-hopu rodem z wytwórni Anticon była dla mnie jak cios obuchem w głowę. Mimo oczywistych miejscami skojarzeń, paradoksalnie porażała oryginalnością i autorską wizją, czyli czymś, na co osobiście gotów jestem stawiać w muzyce największe pieniądze.
Dlatego też cenię sobie takie płyty, jak „Homes & Houses” trochę wyżej niż wysyp revivalowych wydawnictw, którego jesteśmy ostatnio świadkami. Po prostu preferuję albumy, do których nie zawsze wiem jak się zabrać, które nie odkrywają wszystkiego od razu i na których czuć, że muzycy poszukują. Gdzie dokładnie siedzi to nowatorstwo? Nie potrafię nijak „otagować”, przyrównać do czegokolwiek takich numerów jak „Sun Antonio”, „Slam Dunk” czy kompletnie pogmatwana „Akwamaryna”. Dużo utworów skrywa gdzieś jakąś rytmiczną czy harmoniczną nietypowość – jak osadzony w metrum 7/8, zamykający album „Beowulfs” o technoidowym rodowodzie, jak dziwna, trzytaktowa repetycja oraz niby przestrzelone (a dzięki temu chyba tak nietypowo brzmiące) harmonie w „Triangles”. Wszystkiego wymienić nie sposób. Czuć też swobodę w operowaniu odniesieniami – gdy w „Adriatix Harmonix” pakują animalowe wokale w chillwave’ową strukturę, trochę siłującą się z Kampowym „Heats”, by zaraz skręcić w swoją stronę wejściem bębnów i basu wyjętego z „New Years Day”, który zmierza jednak za zupełnie inną progresją. Dużo dzieje się też w warstwie rytmicznej, niekiedy napędzanej progresywnym beatem, a innym razem kompletnie złamanej i wypychanej z czwórkowej struktury taktu. W ogóle elektronika dominuje ten album, niewiele tu „żywego” grania, a mimo to jest bardzo różnorodnie. Dwa wokale także w odpowiednich momentach przerzucają punkt ciężkości. Najlepiej funkcjonują jednak obok siebie, w finale wspomnianego, znakomitego „Triangles”.
Zapowiada się, że w druga połowa roku przyniesie więcej ważnych płyt zza Oceanu. Na krajowym podwórku dobrze jest już teraz, a ten album to jak dotąd według mnie najmocniejszy tego przejaw. I jeszcze jedna istotna sprawa – ta płyta to „grower”, więc warto poświęcić jej kilka nadprogramowych przesłuchań nim odłoży się ją na półkę na dłużej. Odwdzięczy się z pewnością.
Komentarze
[27 czerwca 2012]
Polecamy płytę odsłuchowi celem np. weryfikacji recenzji, dziękując za celność ;)
[21 czerwca 2012]
[20 czerwca 2012]