The Internet
Purple Naked Ladies
[Odd Future Records; 20 grudnia 2011]
Obok singli i mikstejpu Franka Oceana, „Cocaine” było jak dotąd najbardziej słuchalnym, konwencjonalnym wręcz, wydawnictwem OFWGKTA. Ot, przeuroczy klawiszowy soul, okraszony obowiązkowymi horrorcore’owymi ozdobnikami. No ale właśnie – gdyby nie one, rzecz w ogóle trudno byłoby skojarzyć z Tylerem i resztą kohorty. No bo nawet tytuł czy tekst kompozycji, choć na pierwszy rzut oka typowy dla OFWGKTA, ma wymowę wręcz dydaktyczną. Zażywanie kokainy wiąże się z różnymi nieprzyjemnościami, minister zdrowia ostrzega. A wraz z nim Syd The Kid i Matt Martians. Żarty się skończyły. Sydney i Matt sprawdzali temat na Wikipedii i tam piszą, że gdy się bierze kokainę, tendencje socjopatyczne zanikają na jakieś 20 minut, ale potem wszystko wraca do normy, a może nawet jest jeszcze gorzej, co – gdyby się nad tym zastanowić – wcale nie jest fajne i może człowieka wpędzić w kłopoty, dlatego powinno się przed tym ostrzegać. A że oboje dużo siedzą na necie, to zdają sobie sprawę, że się o nich mówi, że dzieciaki w całych Stanach patrzą na każdy ich ruch, śledzą każdy ich krok, więc można by tak było wreszcie coś zrobić dla ludzi i tę swoją uprzywilejowaną pozycję wykorzystać, by zwiększać narko-świadomość wśród młodzieży. Oczywiście nie wprost, to by nie było dobre, tylko tak ironicznie, niby namawiając, by puenta uderzyła ze zdwojoną siłą. Syd najpierw więc wciela się w rolę dilerki, a następnie – już zza kadru – rozwiewa wszelkie wątpliwości: look at the dangerous position this thing can put you in.
Internet. Mogłoby się wydawać, że trudno o bardziej oczywistą nazwę dla projektu takiego jak ten. Nawet jako wielki fuck, skierowany do tych wszystkich, którzy planowali rzecz ściągnąć, gdy tylko skądś tam wycieknie, byłby to chwyt nieszczególnie oryginalny czy skuteczny, zważywszy że tytuł longpleja „Purple Naked Ladies” (LSD reference – check) niweczy cały plan. Nie, w tym się nie ma co dopatrywać ironii. Tę zostawmy wspomnianemu na wstępie Frankowi Oceanowi, którego utrzymany w ostentacyjnie złym guście mikstejp „Nostalgia, ULTRA” zamknął temat wszelkich meta-zagrywek, na jakie w szeregach OFWGKTA było zapotrzebowanie. Tyler czy Hodgy niech sobie testują cierpliwość rodziców i elastyczność obyczajowo-moralną skonfundowanych mediów, ale Sydney i Matt mają na siebie inny pomysł. Dla nich internet jest miejscem spotkań, wymiany płynów ustrojowych, zalążkiem dorosłego życia. Nie tam, że jakąś kosmiczną, nieogarnialną biblioteką, choć do pewnego stopnia pewnie też, by proxy, ale te wszystkie fan-fora The Neptunes, odpimpowane MySpace’y itp. miały prowadzić bezpośrednio do zadzierzgnięcia więzi z ludźmi bardziej interesującymi niż 90% klasy w liceum, ludźmi takimi jak oni, a w efekcie do wspólnych imprez, wspólnych działań, wspólnie wynajmowanych mieszkań. No i z tym doprawdy nietrudno się utożsamiać, bo czyż nie wszyscy poznaliśmy się w internecie?
Wyszło więc na to, że dzieciaki dorwały się do szerokopasmowego łącza tylko po to, by jak wszystkie te beznetowe pokolenia przed nimi skończyć z pakietem prostych piosenek o trudnej miłości. Żeby daleko nie szukać, jest w Internecie coś, co każe w nich upatrywać amerykańskiej – może nie tyle odpowiedzi, ile – wersji The xx. Tak, jak Romy Croft i Oliver Sim, Sydney i Matt piszą muzykę z myślą o sypialni, bazując na tym, co najpewniej konstytuowało wrażliwość całego pokolenia, a więc najntisowym R&B, tyle że nie filtrują tego przez post-punkowe środki wyrazu (nie ma to nic wspólnego z takimi Young Marble Giants), bo ich językiem ojczystym pozostaje hip-hop. Robiąc research natknąłem się w kilku recenzjach na porównania z Aaliyah, Neptunes, Timbalandem, i o ile ja nie wątpię, że właśnie takie granie legło u podstaw ich muzycznych zainteresowań i poszukiwań (za co im chwała), o tyle nieszczególnie to na „Purple Naked Ladies” słyszę. Kawałki wspomnianych wyżej marek to były numery kipiące uczuciowością, seksualnością, tymczasem kompozycje The Internet cechuje totalnie inna paleta emocji. Syd The Kid określa to mianem Stevie’ego Wondera na kwasie (co zresztą byłoby w jej przypadku symulacją), psychodelicznej wycieczki, wywoływanej muzyką, nie narkotykami. Jak zwał, tak zwał, ale oni w ten sposób nie odkryją Ameryki. Co najwyżej trip-hop.
Rozumiem więc zarzuty o generyczny charakter tej muzyki, bo tu wszystko obliczono na wywołanie określonego wrażenia. Klimat jest ważniejszy od melodii. Jeśli się to zestawi z terapią wstrząsową, jaką z upodobaniem stosuje reszta ziomków z OF, to może się to zdać mdłe. I rzeczywiście „They Say” z początku brzmi jak jeszcze jeden featuring Martiny Topley-Bird, no ale Sydney i Matt są zbyt utalentowani, zbyt pojebani, by przypadkiem nie wyszło im coś o wiele bardziej interesującego, niż kolejna instancja muzyki do wind. Co do odpałów, to one czają się wszędzie. Tu ogólna ładność tych kompozycji, wygładzona powierzchnia brzmieniowa, estetyczna powierzchowność wydaje się wynikać z dobrych intencji generalnie złych, złych dzieciaków, a nie na odwrót – to nie są przesłodzone kompozycje, skażone dla efektu, przeciwwagi. Zderzenie tych tendencji, światopoglądów czy co tam, wypada frapująco, ciekawie – ta nieszczęsna kokaina w cukierkowej oprawie „Cocaine”, złowieszczo „odwinięty” dziewczęcy rap z „Ode To A Dream” i zapętlony szyfr „She Dgaf”. Fajnie się to kontrapunktuje. A gdy akurat przez roztargnienie wyjdą z roli enfants terribles, to i tak nie jest źle, bo w tych co bardziej lirycznych momentach wykazują się wrażliwością Sa-Ra („Gurl” vs „White Cloud”) czy przede wszystkim Foreign Exchange – vide wspomniane ciut wyżej „They Say”, które na luzie dałoby się upchnąć na ich drugim czy trzecim krążku.
Dużo, dużo jest tu ładnych motywów i motywików, a że krążek ma bardzo mikstejpową naturę, to poszczególne numery przechodzą w siebie płynnie i logicznie. Zresztą na przestrzeni pojedynczych tracków dochodzi zwykle do kilku zwrotów akcji, które jednak w najmniejszym choćby stopniu nie zaburzają ładnego, totalnie niewysilonego flow całej sekwencji. No i da się w tym wyróżnić dwie połówki plus spajający je punkt kulminacyjny w postaci „Cocaine”. Pierwsza część krążka konstrukcją przypomina „Slave To The Rhythm” Grace Jones – tutaj też poprzedzające numery poskładano jakby z pojedynczych ścieżek kompozycji wiodącej, do której zresztą logicznie wiodą. Za to druga, lepsza zresztą, (większa) połówka to już bardziej rozpasane, względnie wysokobudżetowe kompozycje, wśród których przewija się i wspomniane Sa-Ra + Nicolay, i jakieś motownowe wtręty („Lincoln”), i kwasowaty hip-hop („Gurl”), i bossanova („Visions”). To zresztą w większości miniaturki, bo średnia długość życia kompozycji z tej części albumu, to na oko dwie i pół minuty, no ale jakoś nie mam potrzeby obcowania z ich bardziej dogotowanymi, rozwlekłymi wariantami. Poza tym one całkowicie zaspokajają moje zapotrzebowanie na zwiewne, kameralne R&B, które tak ładnie sygnalizowała parę lat temu Amerie na wysokości „You’re A Star”.
Nie chcę mi się sprawdzać, które z nich dwojga ma w ręku pakiet większościowy, ale jakoś tak automatycznie rolę spiritus movens, może i błędnie, przypisuję Syd The Kid. Głównie dlatego, że to ona odpowiada za większość wokali na krążku, a że dziewczyna odznacza się tym szczególnym rodzajem pamiętnikowo-spowiedniczej ekspresji, to te piosenki automatycznie zawłaszcza. Najciekawsze jest jednak to, że ona sama wydaje się wręcz zawstydzona nową dla niej rolą piosenkarki, bo na każdym kroku podkreśla, że przede wszystkim jest producentem, inżynierem. Wydaje mi się, że to nie jest zwykła twee-popowa kokieteria à la Sally Shapiro – lęk przed wyśpiewaniem własnych piosenek przed szerszą publicznością, zwykła trema czy co tam. Tu chodzi o coś więcej. Sydney, jako jedyna kobieta w składzie pozornie mizoginistycznego OF i to w dodatku lesbijka, jest siłą rzeczy na świeczniku i dopóki pozostaje producentem – świadoma uwarunkowań jakie zaczęły obowiązywać w latach zerowych – nie chce degradować się do roli wykonawcy, anonimowej laseczki-satelity omnipotentnej drużyny prawdziwych gwiazd-decydentów. Śpiewanie jest w dzisiejszym świecie rzeczą niepoważną – w końcu to Rihanna zalicza featuringi u Calvina Harrisa, nie na odwrót. Dlaczegóżby więc Sydney miała być Rihanną, skoro może być Harrisem?
Tata Sydney podobno miał do niej pretensje o udział w całym tym OFWGKTA, bo to było tak, jakby wymierzyła policzek amerykańskim Amerykankom, na co Syd miała swoją odpowiedź (that's what I do, I slap bitches, dad). Ale ja nie wiem czy czasem poza kadrem tata nie klepie jej po pleckach za przemycanie prorodzinnych (mimo wszystko) wartości w tym ich pozornie kontrowersyjnym freak show. Takie czasy. Bo cele są stare, jak świat, nawet jeśli metody niekoniecznie. I mnie bardziej zajmuje nie to czy Tymański gra dla przysłowiowego Rossmana, ale to czy w takim towarzystwie Ringo Starr nauczyłby się pisać piosenki.
Komentarze
[29 grudnia 2011]
Całkowicie się z Tobą zgadzam, nie mogłeś lepiej ująć tego, co i ja myślę o tym albumie!
[28 grudnia 2011]