Violens
Nine Songs 2011
[własnym sumptem; listopad 2011]
„Nine Songs” ma szansę pełnić w dyskografii Violens rolę analogiczną do „Hatful Of Hollow” w katalogu The Smiths – jeśli już pogodzimy się z adopcją tego nieplanowanego dziecka w poczet właściwego dorobku kapeli, z czym śledzący na bieżąco singlową epopeję nowojorczyków w 2011 roku mogą mieć drobny kłopot, to okazuje się ono dziełkiem przynajmniej tak wciągającym, jak debiut. Po prawdzie, „Nine Songs” to bardziej casus „The Hit Parade” Wedding Present z 1992 roku, kiedy to formacja Davida Gedge’a miesiąc w miesiąc serwowała swoim fanom regularne, notowane na listach przeboje, na końcu kompilując je na dwóch dyskach. Wrodzona, trącąca nieco wczorajszym podejściem kronikarska higiena sugerowała zawsze, by takie wybryki izolować od rezultatów „prawdziwych” sesji nagraniowych – jest w głowie fana muzyki mit odnoszący się do specyficznej aury, panującej w studiu podczas wykuwania epokowych dzieł. Do tego wyobrażenia nie przystaje sytuacja, w której kilku gości zagląda do „akwarium” raz na trzy tygodnie, celem odhaczenia jeszcze jednego nagrania. Gdzie tu proces?
Cóż, chrzanić proces, powiedziałby fan „Nine Songs”, dopóki dostajemy na jednej płycie (czy w tym przypadku: w jednym folderze) dziewięć tak udanych utworów, które bezproblemowo układają się w sensowną narrację. Ktoś nie do końca zaznajomiony z genezą wydawnictwa, odpalając „When To Let Go”, otrzyma pół godziny szkoły pisania znakomitych gitarowych utworów, świadomych całej tradycji piosenkowej psychodelii, nowej fali czy jangle popu. Atutem „Nine Songs” jest jego zwartość, singlowe zorientowanie wszystkich dziewięciu składowych wyklucza bowiem jakiekolwiek opcje dłużyzn – dość powiedzieć, że aż siedem z tych kompozycji trwa niemal równo trzy minuty.
Wypowiedź o „Nine Songs” w naturalny sposób należałoby zbudować poprzez jego konfrontację z „Amoral”. Progresywna osnowa utworów z regularnego debiutu Violens, zaznaczana pełnymi wigoru partiami basu i galopadami bębnów, zostaje tu zdradzona na rzecz harmonicznych zawijasów gitar i klawiszy, haftowanych z aranżacyjną troską Johnny’ego Marra. Poza typowo amoralowym rockiem „Every Melting Degree”, poruszają się te utwory często na mglistych, sennych, niemal hipnagogicznych wątkach. Czasem zresztą skojarzenie z samymi The Smiths będzie więcej niż oczywiste („Something Falling”). Pokrewne dla „Kowalskich” nurty niezależnego popu lat osiemdziesiątych z innych stron świata są równie słyszalne: zarówno powidoki wspominanej przez Sebastiana przy okazji recenzji pierwszych singli sceny Paisley Underground, co echa kiwi popu Martina Phillipsa z The Chills, podanego w wysmakowanych, barokowych stylizacjach. Bliższe sercom polskich słuchaczy pozostaną pewnie dość oczywiste skojarzenia z wrażliwością My Bloody Valentine, popową fazą The Cure na „The Head On The Door” czy – najbardziej chyba – transformującego się z post-punku na synth-pop New Order circa „Power, Corruption & Lies” (wykapana atmosfera tej płyty w „No Look On Your Face”).
Ta wyliczanka palety odniesień nie ma na celu niczego poza podkreśleniem – być może zbędnym, w końcu to fakt powszechnie znany – erudycji i wyrafinowanego gustu Jorge Elbrechta. Jak prawie nikt na scenie rockowej piosenki niezależnej, Violens są dziś zespołem dysponującym unikalnym, natychmiast rozpoznawalnym stylem, którego najwymowniejszym znamieniem jest sposób układania melodii. Są też grupą kryminalnie niedocenioną, lecz patrząc na to, jakie piszą *przeboje*, w świetle dotychczas publikowanych list rocznych ciężko spodziewać się zmiany tego statusu.
Komentarze
[3 stycznia 2012]
[3 stycznia 2012]
[2 stycznia 2012]
[2 stycznia 2012]
1. Violens - When to Let Go (3:02)
2. Violens - Be Still (3:18)
3. Violens - Spirit (2:58)
4. Violens - Top of the Mountain (2:58)
5. Violens - Every Melting Degree (4:11)
6. Violens - Totally True (3:19)
7. Violens - Through The Window (3:01)
8. Violens - No Look on Your Face (3:13)
9. Violens - Something Falling (4:37)
[2 stycznia 2012]
[31 grudnia 2011]
[31 grudnia 2011]
[31 grudnia 2011]
[26 grudnia 2011]