Sepalcure
Sepalcure
[Hotflush; 21 listopada 2011]
Travisowi Stewartowi udało się w tym roku wydać dwie znakomite płyty. Wypuszczone latem „Room(s)” zdaje się być najlepszym wydawnictwem Machinedrum od czasu „Now You Know”. Recenzja albumu autorstwa Pawła Gajdy wyczerpuje temat i jedyne, co mi pozostaje, to zawtórować jego słowom: „Travis Stewart w roku 2011 może i brzmi jak amalgamat stylów wielu producentów, ale też nikt inny nie brzmi choćby w przybliżeniu tak, jak on”. Eklektyczną koncepcję artysta z Północnej Karoliny kontynuuje wespół z Praveenem Sharmą na drugiej z pary bardzo udanych, tegorocznych albumów. Z nieukrywaną przyjemnością przedstawiam pierwsze, długogrające dzieło duetu Spealcure.
Na płycie znajduje się dziesięć niepublikowanych wcześniej utworów. Ich paradoksalnym spoiwem jest wspomniana wcześniej, niespotykana żonglerka stylistyczna. Oprócz nawiązań do dubstepu, juke, 2-stepu czy techno, duet bardzo wyraźnie polemizuje z muzyką house’ową i IDM-ową, a w tle często słyszymy ducha elektroniki lat dziewięćdziesiątych. Ale to nie wszystko. Nieoczywistość nam się potęguje. Do melanżu przyłącza się pewna klasyczność soundu. Rozpoznawalne barwy, czy to „staro-szkolnego” piana, instrumentów perkusyjnych, pięknych cyfrowych padów i synthów, fluktuujących, dubstepowych basów czy poprzycinanych wokaliz porozrzucane są dość gęsto po całej płycie i dodają nam sporo kolejnych esetycznych punktów odniesienia, których w samej warstwie melodycznej, czy rytmicznej nie zdołaliśmy wyłapać.
Pomimo dość szerokiego wachlarza gatunków, którymi bawią się Stewart i Sharma, wszystkie podjęte wątki żyją w dość dziwnej, ale jednak symbiozie. Największą zasługę w trzymaniu albumu w ryzach ma perfekcyjnie wyważone kompozytorstwo dwójki producentów. Płyta pod względem konstrukcji jest wyśmienita, drobiazgowa, ale zarazem czytelna. Pozornie kiepskie partie wokalne dzięki umiejętnemu usadowieniu stają się frapującym elementem. Umiejętne operowanie layerami skutkuje tym, że materiał pozbawiony jest aranżacyjnych luk i zagęszczeń. Dodajmy do tego fantastyczną przestrzenność albumu, słyszalną nawet przy numerach „nisko zawieszonych” w skali częstotliwości.
Na sam koniec muszę jeszcze podkreślić, że część siły albumu tkwi w nieopisywalnym, ale bijącym od tych dziesięciu indeksów profesjonalizmie twórców. Oprócz wyżej wymienionych plusów płyty w zero-jedynkowym gąszczu cyfrowych komunikatów jest poukrywana ich pewność siebie, osłuchanie i intuicja. Chcecie tego wszystkiego doświadczyć? Wciśnijcie PLAY.
Komentarze
[22 grudnia 2011]
[2 grudnia 2011]
[1 grudnia 2011]
Pierwsze długogrające czy pierwsze i długogrające? (Google niszczy ozon).
[1 grudnia 2011]
Na sam koniec muszę jeszcze podkreślić, że część siły albumu\"
wystarczyłaby przestrzenność bez albumu