Bill Callahan
Apocalypse
[Drag City; 4 kwietnia 2011]
Artysta znany kiedyś jako Smog nie próżnuje – po świetnej płycie sprzed dwóch lat, „Sometimes I Wish We Were An Eagle”, wydał w zeszłym roku bardzo dobry album live. Udowodnił na nim to, co słychać było na ostatnich wydawnictwach: jego wokal jest minimalistyczny, więc i fałszować nie ma jak, a gatunkowo Callahan jest singer/songwriterem pełną parą – w zasadzie główne, co mu potrzebne, to gitara i prędkie myśli, które kleją się w te jego wyraziste teksty. Czasami jest to poezja prosta, czasami ironiczna, bywa mniej lub bardziej skomplikowana, nigdy banalna – to tak pokrótce, co zostało mi w głowie po ostatnim albumie.
Po przesłuchaniu „Apocalypse” wrażenie zostaje bardzo podobne. Bo jest to płyta w dużej mierze zbieżna z poprzednią – ci, którym podobał się wokal Billa, nie do końca różniące się od siebie melodie, zręczne rymowanki, będą zadowoleni. Co jest więc inne? Callahan spróbował nadać swoim utworom nieco mniej ascetyczną budowę. Stąd pojawia się post-rockowo-gitarowe tło w „Baby’s Breath” czy „Riding For The Feeling” (ścianeczka bardziej, niż ściana dźwięku), cymbałki, gwizdanie. Trochę brakuje tutaj, w porównaniu do „Sometimes...” dwóch czynników składowych tekstu – prostoty i powagi. Kiedy próbujemy zachwycić się melodią i klimatem otwierającego „Drover” tak, jak dwa lata temu zachwyciliśmy się „Too Many Birds”, okazuje się, że wzruszenia w piosence autor wysyła w kierunku... czajniczka. Callahan z jednej strony pokazuje więc zjadliwą ironię i każe docenić swoją bystrość, z drugiej – w pewnym sensie traci oręż z poprzedniej płyty, na której większe idee czy metafory ubierał w skromne słowa i aranże. Wiem, czajniczek może też jest metaforą, ale zostawmy to, bo i tak nie jest tak źle, jak sam Callahan by chciał (Oh I am a helpless man / So help me). Nie ma na „Apocalypse” ewidentnie słabej piosenki, a zalety znane z trzynastu (!) poprzednich albumów Callahana wciąż nie przebrzmiały. Nowa, ultra- już ironiczność, najpełniej eksponuje się w kawałku „America”. To w nim Callahan najpierw deklamuje America, America, tak jakby miał na myśli zjadliwe A miracle, a miracle, a potem przy przymiotniku golden zacina się na go-go. Wymienia też jednym tchem Kristoffersona i Casha z Lettermanem. Ja z kolei wymieniłbym Billa Callahana jednym tchem z Willem Oldhamem i Joanną Newsom – artystami z jego nurtu, którzy, tak jak on, wciąż szukają czegoś nowego w obrębie sprawdzonej stylistyki. I na to coś zawsze warto czekać.