Kode 9 & The Spaceape
Black Sun
[Hyperdub; 18 kwietnia 2011]
Oszczędne, minimalistyczne podkłady spięte mroczną wizją poetyckich melodeklamacji – taki obraz malował się przed słuchaczem pięć lat temu, kiedy to założyciel wytwórni Hyperdub i znakomity producent połączył siły z tajemniczym The Spaceapem. „Memories Of The Future” ukazało się zaledwie kilka miesięcy po długogrającym debiucie Buriala i było najbardziej posępnym oraz przygnębiającym dziełem, wypływającego na szerokie wody dubstepu.
Poprzednie dokonania Kode 9 & The Spaceape budziły skrajne emocje: od zachwytu części krytyków, po totalną dezaprobatę tych, którzy czuli się znużeni monotonną i surową w swej narracji dub poetry. Z perspektywy kilku lat można znieść linię tego podziału: płyta rzeczywiście nie robi już takiego wrażenia, nieco trąci myszką, ale nadal zwraca uwagę oryginalnością i wciąga spowitą papierosowym dymem atmosferą. Ze względu na koncept wydawało się, że „Memories Of The Future”, to jednorazowe przedsięwzięcie, nie mające większych szans na udaną kontynuację. Tym bardziej, że w jeszcze ciekawszy sposób zaadaptowali go na swoje potrzeby The Bug czy King Midas Sound.
Po kilkuletniej przerwie, która w przypadku brytyjskiego dubstepu ma kolosalne znaczenie i powinna być liczona w dekadach, z zaskoczenia otrzymujemy suplement do poprzedniego albumu. Jak się okazuje, autorzy nie wybrali żadnego ze skrajnych rozwiązań. Kode 9 & The Spaceape nie zrywają definitywnie z tym, co wypracowali na poprzedniczce i nie uciekają się do radykalnego odcięcia się od zamysłu „Memories Of The Future”. Zatem podkłady generowane przez szefa Hyperdub są bardziej zróżnicowane i zdecydowanie mniej chropowate, a do tego wydają się nasiąknięte dokonaniami współczesnych producentów z nurtu future garage. Za wyjście z mroku należy uznać także postawę The Spaceape’a, który kilka lat temu niczym wieszcz apokalipsy recytował swojej ponure wizje, teraz próbuje sił w bardziej przystępnych i melodyjnych partiach wokalnych. Panowie wpuścili do swojej muzyki więcej światła, co jest zasługą Cha Chy (pojawia się w połowie utworów na płycie) oraz już bardziej symbolicznie – Flying Lotusa w zamykającym „Kryon”. Paradoksalnie „Black Sun” nie zaskakuje, ale ta nieco sformatowana i dostosowana do wymagań słuchaczy muzyki elektronicznej płyta, stwarza duetowi znacznie większe możliwości na nowe otwarcie niż moglibyśmy przypuszczać.