John Maus
We Must Become The Pitiless Censors Of Ourselves
[Ribbon Music; 27 czerwca 2011]
Na kilka miesięcy przed wyczekiwaną przez garstkę zapaleńców premierą trzeciej regularnej pozycji w muzycznym portfolio Johna Mausa przez forum miłośników jego twórczości przetoczyła się dyskusja tak burzliwa, a zarazem wyczerpująca merytorycznie, że każda z ostatnich słownych przepychanek, znanych z rodzimego podwórka, momentalnie nabrała przy niej kształtu niewinnej pogawędki przy bezkofeinowej kawie. Mocno zatęchły spór, który streścić można zasadniczo w pytaniu o rolę artysty i jego przekazu we współczesnym świecie (demiurg to czy hochsztapler?), nie zrodziłby się prawdopodobnie, gdyby rzecz tyczyła się jakiegokolwiek innego około-popowego sztukmistrza. Zbiegiem okoliczności, były członek kolektywu Nawiedzonego Graffiti (w czasach, kiedy jego lider nie schodził jeszcze obrażony ze sceny, bo zwyczajnie nie miał z czego) i niekoronowany książę obskurnego, antyestetycznego synth-popu jest jednocześnie jednym z obiektywnie najbardziej przenikliwych umysłów sceny niezależnej – profesorem filozofii politycznej, dla którego permanentna rozkmina nad rzeczywistością staje się de facto sposobem na życie.
Kompozytorska działalność Mausa pozostaje w nierozerwalnym związku z jego wybitnie intelektualnym usposobieniem, to pewne. Począwszy od enigmatycznej woalki koncept albumu o sprawach ostatecznych, pod którą skrył na swym poprzednim albumie „Love Is Real” kilka perfekcyjnych, wyciskających łzy z oczu kompozycji; poprzez histeryczno-ekstatyczne, zahaczające o kuriozum koncerty, w trakcie których zaprzęga własne ciało do roli przekaźnika, maskując w ten sposób technologiczne niedostatki; aż po najświeższy materiał, którego już sam tytuł zdradza quasi-mesjanistyczne, pachnące wielką dydaktyką ciągoty – Maus-posłaniec mądrości i Maus-okazjonalny muzykant to jedna i ta sama osoba. Metodologiczne niedostatki z góry skazują wszelkie laickie próby kompleksowego opisu jego techniki twórczej na niepowodzenie. Świadome unurzanie lirycznego przekazu Amerykanina w pieniącym się oceanie pogłosu, z którego nie sposób wyłowić pełni treści, także nie ułatwia sprawy. Z drugiej strony, może to i lepiej, bowiem o samej muzyce z tegorocznej płyty Mausa z powodzeniem można by mówić przez długie godziny.
Każdy, kto miał niewątpliwą przyjemność zaznajomić się wcześniej z debiutanckim „Songs”, bądź wspomnianym sofomorem „Love Is Real” nie dostrzeże w trwającym niewiele ponad pół godziny zestawie najnowszych piosenek Mausa rewolucyjnych posunięć. Opętany retromanią najbardziej utalentowany kamrat Ariela Pinka bez cienia żenady sięga po budzące skrajne emocje narzędzia muzycznej ekspresji, by w konsekwencji pokłonić się światu z kokpitu rozbudowanej machiny, projektora gęstego, pełnego sprzeczności i nieustannie burzliwego stanu umysłu. Obcowanie z muzyką Mausa to do pewnego stopnia wykalkulowany masochizm. Syntezatorowe, rozdygotane repetycje, dziedziczące tak tradycję zimnofalową, jak noworomantyczną, na których oparta jest większość jego kompozycji, niespecjalnie bronią się przed etykietą cheesy-listening. Surowe sekwencje sekcji rytmicznej w piosenkach angażują emocjonalnie w podobnym stopniu, jak automatyczne wbijanie gwoździa w ścianę. Zimny, mechaniczny głos orędownika życiowej prawdy (nazwiska Iana Curtisa, Stephina Merritta i Calvina Johnsona są jak najbardziej na miejscu w zabawie w skojarzenia) dodatkowo podsyca nastrój grozy i gnozy. A jednak, mausowska ideé fixe przy bliższym poznaniu błyskawicznie uwodzi i absorbuje uwagę na długie godziny.
Przefiltrowanie przez przegrzane zwoje mózgowe Johna Mausa wycinków brudnej popkulturowej rzeczywistości daje zaskakujące efekty. „We Must Become The Pitiless Censors Of Ourselves” jawi się zastrzykiem ludzkiej krwi w przewody paliwowe androidów, panujących niepodzielnie w postapokaliptycznym krajobrazie przykrytego hałdami medialno-kulturowych odpadów świata. I nie ma w tym zbyt wiele nadinterpretacji. Dość powiedzieć, że wsparte na ostrych krawędziach blurowskiego basu i stroboskopowych błyskach klawiszy „Quantum Leap” faktycznie jest owocem wielogodzinnych, odmóżdżających maratonów Mausa z najbardziej czerstwymi wytworami telewizji sprzed dekad. Trop telewizji powraca zresztą w przeciągu trzydziestu minut niejednokrotnie – wiele motywów brzmi niczym żywcem wyrwane z niskobudżetowych soundtracków. Ale jednocześnie, jakże ludzko wypada tu choćby kojące „Hey Moon”, nagrana wspólnie z autorką kompozycji Molly Nilsson sarkastyczna ballada, która z powodzeniem mogłaby rywalizować o miano najlepszego utworu na „Get Lost” Magnetic Fields. Naszprycowany z jednej strony książkami, z drugiej szukający zaś pożywki na popkulturowym śmietniku John Maus, snując swe niezupełnie czytelne wizje na tle syntetycznych, barokowych symfonijek balansuje niebezpiecznie blisko granicy nieznośnego patosu i złego smaku (kontrowersyjny tekstowo, moralizatorski „Cop Killer” i równie wątpliwy, tyle że muzycznie, singlowy „Believer”), ale nawet jeśli ją przekracza, to – jak się wydaje – z pełną świadomością.
„We Must Become The Pitiless Censors Of Ourselves” nie jest z pewnością płytą tak dobrą, jak aspirujące do miana jednego z największych przeoczeń minionej dekady „Love is Real” i silne antagonizmy widoczne po premierze wśród fanów Amerykanina nie powinny szczególnie dziwić. Dekonstruujący wszystko, co się da Maus (w „We Can Break Through” można usłyszeć echa nawet muzyki chóralnej) pozostaje jedną z najbardziej zagadkowych postaci współczesnej sceny niezależnej, zaś jego monotonny, klawiszowy lo-fi-sti-pop ma prawo wzbudzać skrajne odczucia. Dość powiedzieć, że mimo długiego obcowania z bezlitosnym głosem wewnętrznego cenzora wciąż czuję się trochę jak Jurek Mordel. Niby zadowolony, ale…
Komentarze
[21 sierpnia 2012]
[23 lipca 2011]
[22 lipca 2011]
[21 lipca 2011]
[20 lipca 2011]
[20 lipca 2011]
[20 lipca 2011]
[20 lipca 2011]