Liturgy
Aesthethica
[Thrill Jockey; 10 maja 2011]
Prędzej czy później musiał się pojawić taki zespół. Już w połowie zeszłej dekady zaczęło funkcjonować hasło „metal is the new indie”, na festiwalach i koncertach koszulki Slayera stały się bardziej pożądane niż te z logiem Modest Mouse. W tych okolicznościach w 2008 niejaki Hunter Hunt-Hendrix postanowił powołać do życia swój solowy projekt wypełniający świeżo powstałą niszę – w kojarzonym ze sceną eksperymentalną Brooklynie zaczął grać, jak sam to ujął, „transcendentalny black metal”. Po obiecującej EP-ce do składu dołączyło jeszcze trzech muzyków, by w pełni wdrożyć pionierską wizję lidera. Po sukcesie debiutu kwartet trafił pod skrzydła słynnej wytwórni Thrill Jockey, w której to właśnie wydali swój najnowszy album „Aesthethica”. I byłaby to piękna, wzruszająca historia o zespole, który przełamał bariery w muzycznym półświatku, gdyby nie jeden szkopuł.
Historia metalu może być postrzegana w odniesieniu do jego intensywności – napisał Hunter Hunt-Henrix w swoim manifeście „Transcendentalny Black Metal”. Złośliwi stwierdziliby, że jeśli tak, to Liturgy reprezentuje najbardziej intensywny odłam grafomanii. Ich lider serwuje w swoim sześćdziesięcioczterostronicowym wywodzie przeintelektualizowaną wizję ekstremalnego metalu. Wywiady, których udziela Hunt-Hendrix wypełnione są górnolotnymi sformułowaniami, namecheckuje Iannisa Xenakisa (uwielbiam, ale BŁAGAM, jaki kontekst), a swoją gadką nudzi nawet kolegów z własnego zespołu...
Można się śmiać i patrzyć z pogardą na tego typu pretensjonalną paplaninę, ale esencja tej ideologii to odcedzenie z black metalu makijażu, skórzanych i ćwiekowanych ciuszków, tak by zostały wyłącznie środki techniczne. Sami członkowie Liturgy przyznają, że gdy zaczynali grać, nie mieli metalowej publiczności, stąd można podejrzewać, że naturalną drogą było stworzenie black metalu dla słuchaczy otwartych na różnorodną muzykę. I do tego Hunt-Hendrix ma pełną świadomość, że ekstremalny metal by nigdy nie powstał, gdyby nie przełamanie w muzyce tabu dysonansu, hałasu czy atonalności dokonane w dziełach kompozytorów współczesnych.
Stąd „Aesthethica” prezentuje wachlarz technik charakterystycznych dla black metalu, ale także awangardowych, rozwijając tym samym w bardziej odważny sposób pomysły z debiutanckiego krążka. Z jednej strony blast beats, ale z drugiej rytm, który przyspiesza i opóźnia w czasie każdego utworu, po drodze eksplodując. Sam początek albumu zaskakuje oszczędnym noise’owym intro, przerwanym blackmetalową masakrą. Przeszywający minimalizm występuje również w granym wyłącznie na przestrojonej gitarze w „Helix Skull” czy śpiewanym gardłowo a cappella „Glass Earth”. Czasem Liturgy popada wręcz w prymitywizm, ponieważ wiele kompozycji opiera się na powtórzeniu jednego motywu w paru głosach, a myślenie motywiczne wypiera troskę o melodie. Świetnie słychać to w „Veins Of God”, które charakteryzuje wyjątkowo spokojny rytm i elementy drone’u. To nieźle kontrastuje ze ścigającymi się tremolami i marszowy rytmem „Red Crown”. Każdy utwór to trochę inna wizja ekstremum w muzyce gitarowej – głośnego czy cichego, szybkiego czy wolnego.
I trudno uwierzyć, że pod iście witchhouse’ową okładką i bzdurami wygadywanymi przez lidera kryje się muzyka interesująca zarówno pod względem technicznym jak i artystycznym. Liturgy dali niezalowi black metal? Być może. Transcendentalny.