Battles
Gloss Drop
[Warp; 6 czerwca 2011]
Trzy lata temu ich debiutancki album „Mirrored” przekonał niedowiarków, że można jeszcze wymyślić w muzyce coś brzmiącego jak dźwięki przyszłości w niesprzyjających temu czasach retromanii. Jego następca musiał sprostać trudnemu wyzwaniu – pokazać, że ich formuła zespołu ma sens, nawet po odejściu Tyondaia Braxtona, który zamiast tworzyć supergrupę z muzykami m.in. Storm and Stress, Tomahawk czy Helmet, wolał skupić się na karierze solowej, zresztą z niezłym skutkiem (orkiestrowo-elektroniczy „Central Market” z 2009).
Jeszcze przed jego odejściem, Battles odczarowali epitet „eksperymentalny”, który nadużywany przez krytyków stracił na znaczeniu. Stworzyli własny styl, dopracowany do perfekcji na pierwszym albumie, charakteryzujący się rytmiczną ekwilibrystyką, pięknie ciętymi, mathrockowymi riffami i piskliwymi klawiszami rodem z odległej galaktyki, na których mogliby grać w swoich sypialniach „Zamaskowani DJ-e” z „Tronu: Dziedzictwo”.
Mając za punkt wyjścia „Mirrored” łatwo nagrywać kolejne płyty, które są udoskonalonymi wersjami debiutu. Jednak drugi album to nie pójście na łatwiznę – mimo stylu trudnego do pomylenia z czymkolwiek innym, trio postanowiło zaryzykować i przełożyć milion różnych inspiracji na język Battles.
Singiel promujący mógł zaszokować. Szczególnie tych, którzy chcieli widzieć w grupie wyłącznie kontynuatorów mathrockowych ideałów, tylko za pomocą nowych środków. A to dlatego, że słuchacze otrzymali melodię, która mogłaby się spokojnie znaleźć na „Merriweather Post Pavilion”. Dalej robi się jeszcze dziwniej – szczególnie w kolejnych utworach z gośćmi. Battles wykorzystali w „Sweetie&Shag” j-popowy infantylizm oraz noise pop Deerhoof, zapraszając na wokal Kazu Makino z Blonde Redhead. Kolejnym wyskokiem do Azji Wschodniej jest drone, plemienna psychodelia w duchu Boredoms w Sundome, z Yamataka Eye z wspomnianego kolektywu. Natomiast w „My Machines” penetrują obrzeża new wave’u i synthpopu, a zabrał ich tam nie kto inny jak… Gary Numan.
Jednak odwiedziny innych muzycznych światów nie wynikają tylko z gościnnego udziału stylistycznie bardzo od siebie odległych artystów. Sami Battles nie boją się zapuszczać w klimaty afrobeatowe („Africastle”) czy quasi-tropicalii („Dominican Fade” i „Inch Worm”), a w „Rolls Bayce” słychać wpływy londyńskiej muzyki chodnikowej. Rytm w wielu utworach jest taneczny, melodie bywają bardzo chwytliwe. Oczywiście to są tylko elementy uzupełniające ich niezwykle techniczną muzykę, bo koniec końców nie ma co ukrywać, że Battles brzmią jak Battles.
I to chyba największy wyczyn zespołu – pozostać sobą mimo korzystania z całego wachlarza inspiracji. Płyta co prawda wydaje się momentami wręcz „przeciążona” ilością struktur dźwiękowych i czasami jest niezbyt spójna, ale trudno znaleźć na niej choć jeden niedopracowany, nieciekawy utwór. Trudno będzie ich nie uwzględnić w podsumowaniu roku.
Komentarze
[27 czerwca 2011]
[26 czerwca 2011]
2. Czy na grafice Battles odcinają kupny ?
[24 czerwca 2011]
[22 czerwca 2011]
[21 czerwca 2011]
[21 czerwca 2011]
[21 czerwca 2011]
TS: Cheap Trick "ELO Kiddies" vs Battles "Atlas"
Jeśli ktoś zauważył to wcześniej, skasujcie ten koment ";p"
[21 czerwca 2011]
"niesprzyjających ku temu"