tUnE-YaRdS
w h o k i l l
[4AD; 19 kwietnia 2011]
Z miejsca zaznaczam, że niektórzy z Was będą mieć naprawdę niemałe problemy z podejściem do tego albumu na poważnie. Ja też je mam. No bo po pierwsze, kTo Do ChOlErY nAzYwA sWóJ pRoJeKt W tEn SpOsÓb? Po drugie, gdyby zilustrować warstwę muzyczną „w h o k i l l”, to na pierwszy rzut oka wyglądałaby ona mniej więcej tak.
Swój dystans otwarcie pokazuje nawet sama autorka, o czym świadczą teksty np. do „Gangsta”, czy „Powa”. Dlatego przed przystąpieniem do słuchania tego przedziwnego produktu radzę wszystkim przymrużyć oko (ucho?), by móc w pełni rozkoszować się szczęśliwą podróżą przez safari na jednokołowym rydwanie zaprzężonym w jelenie-albinosy. Płyta jest zupełnie nietypowa, świeża i wręcz eksploduje różnorodnością stylistyk. Do lekko rozlatującego się pudełka ze startym podpisem „lo-fi” na wieku, Merrill Garbus upakowała freak-folkową nieprzewidywalność, indie rockowe gitary, afrykańskie inspiracje, syntezatory, surowe bębny, puszki z tęczowymi farbami, dzikie zwierzęta i kwitnące rośliny. I o dziwo, wszystko wydaje się być na swoim miejscu. Jednak niedźwiedź w bikini na dziecięcym rowerku znajduje swoje miejsce na świecie! Spójność albumu zapewnia niesamowicie charakterystyczna barwa głosu artystki z Oakland, idealnie wpisująca się w kolażową estetykę krążka. Jej niespotykany timbre jednak nie robiłby takiego wrażenia, gdyby nie główny motor napędowy „w h o k i l l” – bogaty zbiór wyśmienitych, piekielnie zaraźliwych linii melodycznych, którym trudno zarzucić banał czy oczywistość. Druga płyta tUnE-yArDs stroni od mielizn (w przeciwieństwie do swej poprzedniczki, o której raczej nie warto wspominać). Na całej długości jest zaskakująco równa i przebojowa w swojej jakże nietypowej klasie. Na szczególne wyróżnienie wśród tych dziesięciu kompozycji zasługuje wcześniej wspomniane „Gangsta”, „Bizness” oraz „Doorstep” – numery zmiatające z nóg, łóżek, foteli i lektyk. I chociaż przez to, co napisałem na samym początku recenzji, nie możemy mówić o albumie genialnym, to na pewno możemy odczuć przez te 42 minuty mnóstwo przyjemności i pierwszy raz w życiu skojarzyć fAlOwAnE pIsMo z czymś pozytywnym. Zaprzęgajcie jelenie, safari czeka!
Komentarze
[13 czerwca 2011]
[9 czerwca 2011]
czyżby to miałby być nowy przypadek anny g, która zjechała debiut yyys po czym musiała przepraszać.
[8 czerwca 2011]
[8 czerwca 2011]
Ale nie wpadajmy od razu w skrajnosci, nie chodzi mi, zeby od razu pisac na poziomie Kundery, Vonneguta, Ballarda czy kogos. Richardson taki nie jest. Natomiast chcialem skontrowac stwierdzenie o tym, ze nie warto wspominac o poprzedniku, bo okazuje sie, ze dla kogos warto i umial to ciekawie uzasadnic.
Relewantnosc czy nie - tez nie wydaje mi sie, zeby "Bird brains" za pare lat byla "wazna", tak samo, jak ten album. To moje subiektywne odczucie i nic mu do tego, jak Ty to odbierasz, to oczywiste. Z "B-B" podobnie - dla Ciebie jest nierelewantna i pomijalna, Richardson byl w stanie napisac recenzje i felieton na jej temat, a racje macie pewnie obydwaj. Nie znaczy to jednak, ze "nie warto wspominac".
[8 czerwca 2011]
Jak na tak krótki tekst, proporcja ilości słów odnoszących się do obrazka z misiem do ilości słów odnoszących się do muzyki nie wygląda najlepiej. Ale to chyba pierwszy tekst młodego autora? Zatem trzymam kciuki za następne.
[7 czerwca 2011]
A ciekawie napisac MOZNA o wszystkim. Np. Kundera intersująco rozprawiał o filozoficznych aspektach defekacji. Tylko, że...
\"Auto – moto – jak maszty upadają sosny. Supermarket – to modrzew, klon – nieruchomości. Mój komputer i buk się korzeniem nakrywa.\"
[7 czerwca 2011]
'w przeciwieństwie do swej poprzedniczki, o której raczej nie warto wspominać'
Srsly? Dobrze, ze Mark Richardson o tym nie wiedzial:
http://www.pitchfork.com/reviews/albums/12851-bird-brains/
http://www.pitchfork.com/features/resonant-frequency/7754-resonant-frequency-66/
I nie chodzi o jakies oceny, czy subiektywny odbior, tylko o to, ze jednak MOZNA ciekawie takze i o tym debiucie wspomniec.
[7 czerwca 2011]