Ocena: 8

Katy B

On A Mission

Okładka Katy B - On A Mission

[Rinse/Columbia Records; 4 kwietnia 2011]

Brytyjska muzyka taneczna od samego zarania acid house’u spłodziła niejeden przebój: od MARRS, D Mob „We Call It Acieed” i S'Express, przez Baby D, Massive Attack, aż po inwazję późnego drum and bassu i UK garage, które zalały rynek swoimi melodyjnymi szlagierami. A jednak to Katy B rozpętała jedną z najciekawszych od lat dyskusji o mariażu brytyjskiej muzyki klubowej z popem oraz dostarczyła pożywki dla pasjonatów popkultury wypatrujących renesansu wyspiarskiego głównego nurtu trawionego wirusem Taio Cruza. Gdy prześledzić mainstreamowe wzloty tanecznego podziemia, można zauważyć pewną prawidłowość – lwią część przebojów dość silnie osadzonych w kontekście „garażowej” muzyki splatał pierwiastek kobiecy. Zabiegi zdominowanego przez mężczyzn świata producenckiego ocieplał kobiecy wokal, który potrafił zaskarbić sympatię wielkomiejskich, wygodnickich zjadaczy masowej kultury. A jednak były to strzały instant, funkcjonujące raczej jako single oderwane od kategorii autora aniżeli spójne spersonifikowane twory, zakorzenione już na zawsze w zbiorowej pamięci. Kathleen Brien poszła o krok dalej – przełamała schemat anonimowej wokalistki ozdabiającej klubowy track i stała się twarzą nowego tanecznego pochodu. Uosobiła fantazmat o wyrazistej idolce, swoją osobowością dominującą producentów, którzy za nią stoją. Skądś znamy ten schemat? Tak skonstruowany jest świat popowych gwiazdorów.

Ze względu na niesamowity sukces komercyjny, jaki odnosiły kolejne single Katy B, zwieńczony w końcu triumfem debiutanckiego albumu, który dotarł do drugiego miejsca brytyjskiej listy sprzedaży płyt, z łatwością określamy „On A Mission” jako krążek popowy. Niemniej przeto mamy tu do czynienia z pewnym paradoksem – właściwie każdy numer na albumie jest reprezentacją muzyką klubowej albo w dużej mierze ociera się o etykietę „club friendly”. Utwory zbudowane są co prawda na tradycyjnym schemacie zwrotka-refren, przycięte do łatwo przyswajalnych trzech minut, a jednak bez większych ustępstw inkorporują do swojego krwiobiegu kilka najważniejszych tendencji, które w przeciągu ostatnich kilku lat wstrząsały brytyjską sceną basową. „On A Mission” łapie na swój pozorny popowy haczyk jeszcze jednym podstępem – to album żerujący na dobrze znanych dźwiękach, serwujący ponad dwudziestoletnią historię kultury ecstasy w pigułce. Katy B wparowała zatem na popowe salony fortelem, niczym koń trojański. Wielka Brytania pokochała tę rave’ową dziewczynę z sąsiedztwa, tak jak dekadę temu zachłysnęła się grime’owymi bękartami z Dizzeem Rascalem, Wileyem i Ms. Dynamite na czele (jak szybko ich wypluła, to już inna sprawa). Katy B nagrała płytę nie komercyjną, lecz stricte taneczną z popowymi ambicjami, płytę kłaniającą się z szacunkiem przede wszystkim funkyhouse’owym nerdom i sympatykom kultury rave. W niemal każdej sekundzie longplaya i całym entourage towarzyszącym temu wydarzeniu czuć, ze filozofia wokalistki wciąż tkwi w hardcore continuum, w pirackich stacjach radiowych, Rinse FM, DIY, w suwakach konsolety i komputerowym softwarze wypierającym w stu procentach żywe instrumentarium. W końcu - w kosmatych klubach i obskurnych podwórkach.

Kathleen Brien zaczynała przygodę cztery lata temu w klubowym undergroundzie, wspierając wokalnie drumandbassowego weterana Zinca oraz chwilę później – Geeneusa, jednego najbardziej wpływowych producentów UK funky, które wówczas dopiero raczkowało. Katy B dość szybko stała się jedną z najbardziej archetypicznych wokalistek tego nurtu, wyznaczając wzorzec funkyhouse’owej ekspresji, podszytej melancholią, chodnikowym romantyzmem i nienachalną seksualnością. Podczas gdy jedno odnóże funky house’u prowadziło ku zmechanizowanej tradycji futurystycznej diwy r&b w duchu Aaliyi, Katy B postawiła na swingujące i jazzujące ciepło wokalu, surową dyscyplinę co raz podgryzaną porywem intuicji. To jej jazzowe zaplecze zostało zresztą na „On A Mission” fantastycznie oddelegowane do jazzhouse’ujących hymnów w rodzaju „Movement” czy „Hard To Get”, odsyłających myślą do złotych czasów formacji Brand New Heavies (ha!) czy wczesnego Moloko.

„On A Mission”, za które od strony producenckiej odpowiadają: Geeneus, Zinc, Benga, Skream i Artwork (dokładnie w tej kolejności), w trakcie godziny oprowadza nas po terytorium co najmniej pięciu gatunków o niewątpliwie rave’owej tożsamości. Jak w kalejdoskopie przewijają się tutaj jungle’owe inklinacje, triphop, drumandbassowe podkłady, dubstepowe wobble, 2-stepowa rytmika czy transowe klawisze. Rdzeniem tego wydawnictwa jest jednak ukochane przez Katy B UK funky. I to UK Funky w swoim najbardziej urzekającym wydaniu: niesilące się na innowacyjność, lecz do obowiązkowego rytmu 4/4 wspartego synkopą dokładające cieszące geekowskie ucho szczegóły. UK funky lawirujące po księdze muzyki tanecznej i uruchamiające jej markowe znaki w nowym kontekście. „Why You Always Here” i „Lights On” to prawdziwy popis producenckiego talentu Geeneusa. Pierwszy z nich zaskakuje zaburzeniem tanecznej ekstazy hipnotyzującym breakiem i wiruje wokół przesyconej r&b wokalnej dystynkcji Teedry Moses, mechanicznie nasuwając skojarzenia ze wspaniałym remiksem „Be Your Girl” autorstwa Perempeya & Dee; drugi – pokazuje nieco cięższe oblicze funky: ragga zawadiackość, soczystą, karnawałową socę, kontrastując ten egzotyczny sznyt z klasycznie brytolskimi klawiszami sygnującymi acidhouse’ową defiladę przełomu lat 80. i 90. Co żeś tu, Geeneus, chłopaku, nawyprawiał.

Mimo iż nieustannie na „On A Mission” mamy do czynienia z sentymentalnym wyciąganiem zakurzonych gatunków, na punkcie czego w ostatnim czasie brytyjska scena basowa dostała wręcz obsesji (od Ramadanmana po, ekhm, Chase & Status), najbardziej zatęchłym – lecz wciąż świetnym! – momentem płyty wydaje się największy przebój Katy B, „Katy On A Mission”. Jako jeden z nielicznych numerów funkcjonujący zresztą ciekawiej w kontekście popu aniżeli muzyki tanecznej. Utwór o niewątpliwych walorach hymnicznych, wkręcający się w głowę w kilka sekund i swojego czasu wywołujący niesamowite poruszenie na parkiecie, wciąż razi jednak swoją zachowawczością i grzeszy – podobnie jak płyta autorów tego tracka, Magnetic Man – bliskim terminem ważności. To nic więcej niż wydobyty z szuflady wycyzelowany podkład z czasów debiutanckiego krążka Bengi, pokazujący najbardziej oczywiste oblicze dubstepu.

„On A Mission” pozbawione jest właściwie chybionych strzałów i nawet „Broken Record”, wobec którego początkowo miałam sporo zastrzeżeń, w obrębie tego nad wyraz spójnego krążka funkcjonuje perfekcyjnie. Katy B, nie idąc na skróty, dźwiękowo i lirycznie sprzedaje nam spójną historię brytyjskiej kultury tanecznej. Nie wyobrażenie o klubie i jego symbolicznej aurze, lecz prawdziwe doznanie rodzące się podczas tej niepowtarzalnej synergii muzyki, tańca, świateł, alkoholu, narkotyków i ocierających się o siebie nieznajomych, którzy w tym jednym momencie potrafią bez pamięci poddać się oszałamiającej symbiozie z otoczeniem.

Marta Słomka (14 kwietnia 2011)

Oceny

Marta Słomka: 8/10
Kasia Wolanin: 7/10
Paweł Gajda: 7/10
Średnia z 6 ocen: 6/10

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Gość: katy perry
[26 kwietnia 2011]
słuszny hype, mocna rzecz.
Gość: zontek
[26 kwietnia 2011]
'tak" dla pomnika Marty Słomki na Krakowskim Przedmieściu
marta s
[18 kwietnia 2011]
"movement" jest świetne. na początku ta smooth estetyka była dla mnie sporym zaskoczeniem w kontekście tego, co katy dotychczas robiła, ale po zastanowieniu się dotarło do mnie, że właściwie nie jest to tak odległe od najłagodniejszego wydania funky, które ma w sobie jakiś drobny element chilli i "cheesy", coś nieinwazyjnego, co się chłonie podprogowo.
no boy is on a level believe me
Gość: kow
[18 kwietnia 2011]
no właśnie smooth-taneczne \"movement\" jest tutaj lepsze niż fragmenty kojarzone ze sceną z którą Katy romansuje - uk funky
Gość: special man
[15 kwietnia 2011]
tak wyhajpowanej miernoty już dawno nie widziałem ;]
Gość: ale jazeera
[14 kwietnia 2011]
podzielam opinie, że istnieją duże szanse na to że płyta \'nie zniesie upływu czasu\'...jednych już drażnią takie kawałki \'k on a mission\', mnie również \'witches brew\', a \'movement\' brzmi jak jeden z miliona kawałków puszczanych w radiu z chilloutem i innym smoothem i latinojazzem
mi też druga część zdecydowanie się bardziej podoba...ale po kilkunastu odsłuchaniach miałam dość tej płyty. nasyciłam się. ogólnie to nie słyszę tam katy brien tylko kolejną bardzo utalentowaną wokalistkę rnb.
dla mnie to takie pitu pitu pięknie zaśpiewane i wyprodukowane, z paroma dobrymi pomysłami, ale to wszystko bez pazura (może takie założenie i nie kumam).
aczkolwiek na parkiet żeby się napić i poocierać się o nieznajomych to na pewno wystarczy...potańczyć fajnie bez bólu pewnie można.
.
Gość: kow
[14 kwietnia 2011]
druga część tej płyty dużo mocniejsza imho; tak gdzieś do "Movement" trochę dzieją się nudy (naprawdę byłem rozczarowany); końcówka świetna, a "Lights On" = prawdziwy banger

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także