Ocena: 7

Earth

Angels Of Darkness, Demons Of Light I

Okładka Earth - Angels Of Darkness, Demons Of Light I

[Southern Lord; 7 lutego 2011]

Tendencje rozwoju i wolt stylistycznych amerykańskich zespołów warunkują twarze liderów i ewolucja ich zmarszczek. Kontrowersyjnie deterministyczna teoria, ale po coś w końcu taki Iggy Pop musiał się krzywić, a bez grymasów Thurstona Moore’a Sonic Youth nadal by ćpało. Podstarzali weterani koszul w kratę z powodu warstw pudru już wiele w swojej twórczości nie zmienią, ale jeśli muzycy mają facjatę ściganego w siedmiu stanach mordercy i dużo zmarszczek, to najpewniej pójdą na starość w stronę pustynnej americany. Najpierw Michael Gira jako Swans, spowinowacony z postpunkową awangardą lat osiemdziesiątych na zeszłorocznym albumie drążył swoje gotycko-folkowe obsesje. Teraz Dylan Carlson ze swoim macierzystym Earth wypuszcza trzecią już płytę, duchem osadzoną gdzieś w zakurzonym Środkowym Zachodzie.

W młodości było inaczej. Cały skład ówczesnego Earth miał długie włosy, kumplował się z grunge’ową sceną Seattle (EP-ka „Extra Capsular Extraction” nagrana z Kurtem Cobainem potwierdza, że gwiazda nastolatek była jednak ćpunem z muzyczną wyobraźnią) i stworzył kompletnie nową i mocno wyprzedzającą swój czas szufladę muzyczną. Drone metal, bo o nim mowa, nie miał zbyt wiele punktów stycznych z żadnym ówczesnym ciężkim graniem. O wiele bliżej było mu do awangardowych muzyków współczesnych i ich fascynacji falującym dźwiękiem gamelanu niż do nawet najlepszych sprzężeń The Melvins (pamiętajmy, że mało kto słyszał jeszcze o dronowych-z-przymusu-akustyki-lasu demówkach norweskich blackmetalowców). Tamten okres flanelowych koszul i czczenia wzmacniaczy świetnie przypomina wznowiona niedawno kolekcja starych nagrań „A Bureaucratic Desire For Extra Capsular Extraction”. W 1996 roku ówcześni mistrzowie tworzenia z trzech akordów fascynującej, trzydziestominutowej ściany dźwięku zamilkli na całą dekadę, by powrócić na zupełnie odmienioną scenę muzyczną. Gitarowemu i brudnemu slow motion ulegli stonerowcy, doomowcy, hardrockowcy, a nawet wszyscy trzej naraz (Boris!). Na dniach miała miejsce premiera „Black One” Sunn O))) – albumu, dzięki któremu zatyczki do uszu przestały być oznaką akustycznego tchórzostwa. Carlson był już wtedy przesycony fuzzowym hałasem swojej rodzimej sceny Północnego Zachodu. Dla Earth okres sceny wysłanej kostkami distortion się skończył. Lider odciął większość efektów i jedyne, co pozostało z lat dziewięćdziesiątych w jego bardzo spójnym pomyśle muzycznym to tempo.

„Angels Of Darkness, Demons Of Light I” jest trzecim albumem nagranym w nowej konwencji i nie sposób oddzielić go od wcześniejszych „Hex: Or Printing In The Infernal Method” i fenomenalnej „The Bees Made Honey In The Lion’s Skull” – jednej z najlepszych i najbardziej niedocenionych płyt roku 2008. Pięć utworów toczy się jak róża jerychońska przez opuszczone miasteczko w Arizonie podczas bezwietrznego popołudnia. Ciężar zastępuje tutaj fantastyczny feeling muzyków, pozwalający wybrzmiewać każdemu z instrumentów aż do kolejnej, wyczekiwanej frazy. Już od pierwszego kawałka „Old Black” daje znać o sobie nowość – rozkosznie postapokaliptyczna wiolonczela obsługiwana przez Lori Goldston, współpracującą niegdyś z Nirvaną. Ten album jest minimalny w kwestii barw – brak produkcyjnych zabaw i jednorodne czysto-piaszczyste brzmienie kieruje słuchacza w rejony, gdzie nie melodie i efekty są najważniejsze, ale wspólna gra. Ostatni na płycie, dwudziestominutowy „Angels Of Darkness, Demons Of Light 1” oddaje w pełni jazzowe podejście muzyków, gdzie kolektywna, acz nieprzesadnie burzliwa dyskusja instrumentów mogłaby być nagrana jako swobodny jam o piątej rano. Sekcja rytmiczna w tym utworze nie ma już nic wspólnego z prostymi kontrapunktami co pół minuty, subtelnością gry mogłaby uśpić stado bizonów. Ta swoboda w prowadzeniu utworów, niedokończone frazy gitarowe i odejście od riffowej gry są powrotem do „Hex” z 2005 roku. Uderza to nieco w konfrontacji z „The Bees Made Honey In The Lion’s Skull”, gdzie bardziej melodyjne i namacalne kompozycje, wzbogacone dodatkowo elektrycznym pianinem były w swojej melancholii tkliwie folkowe. Jednak klarowność piosenek dawała zarazem wrażenie większej spoistości pomysłu. Właśnie to może być największym zarzutem w stronę nowego albumu Earth. Utwory, pomimo że świetnie naszkicowane, są wyjątkowo efemeryczne, co dodaje nostalgicznego uroku gotyckiej Ameryki, ale zarazem pokazuje, że zespół od sześciu lat nagrywa niemalże to samo. Mimo że płyta nagrana jest przez Stuarta Hallermana, więc człowieka od Built To Spill czy Mudhoney (znowu Seattle i miód), dominantą jest nadal autorska wizja lidera. W wywiadach Dylan Carlson powołuje się na inspiracje brytyjskimi folkowcami (bas sugerujący jazzowość folkrockowego Pentagle) czy północnoafrykańskim Tinariwen, z którym niewątpliwie łączy go słabość do pustyni. Bogate inspiracje geograficzne przykryte są jednak grubą warstwą imigranckiej nostalgii pierwszych osadników i klimatu pogrzebu pod wiszącą skałą.

Earth już dwukrotnie odświeżało postawy względem 15 BPM. Dwadzieścia lat temu zasłużyło sobie na wpisanie do książek dotyczących nie tylko fenomenu muzycznej sceny stanu Washington. W tym wieku dokonało przewrotu na swoim własnym podwórku odrzucając to, co współcześnie nieco przyrosło do etykiety drone – hałas. „Angels Of Darkness, Demons Of Light I” to płyta bardziej dla fanów Bohren & The Club Of Gore czy nawet Om niż Khanate. Nie będzie krwawiących wzmacniaczy lampowych, Amerykanów obecnie interesują bardziej brodaci traperzy z Dakoty. Gdyby ten album został wydany bez wszystkich wcześniejszych albumów, takich jak „Hex” – zostałby z miejsca okrzyknięty przemianą osobowości roku. Jednak z powodu fascynującej i pochłaniającej nostalgii, która jednak przyjęła za metodę trwającą już ponad sześć lat wtórność, wypada tylko powoli ruszać głową w rytm i wyobrażać sobie film, w którym jest pięć ujęć i każde pokazuje kowbojski pojedynek o dynamice „W poszukiwaniu straconego czasu”.

Marcin Zalewski (8 lutego 2011)

Oceny

Andżelika Kaczorowska: 7/10
Mateusz Krawczyk: 7/10
Piotr Wojdat: 7/10
Średnia z 4 ocen: 7/10

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Gość: w.
[13 kwietnia 2011]
za duzo pierdolenia o niczym w tej recenzji
Gość: greg
[11 marca 2011]
Zamiast wyobrażać sobie film o kowbojach, lepiej obejrzeć Limits of Control, w którym soundtrackiem są m.in. Pszczoły.

A w tekście zabrakło słowa o Hibernaculum.
Gość: niego niezlg
[9 lutego 2011]
Zdecydowanie mam problem z nazwami własnymi.
Gość: kaczorowska nzlg
[9 lutego 2011]
poprawione dzięki za czujność. @niego - chyba Out Of Print ;)
Gość: F1
[9 lutego 2011]
współpracójącą - u otwarte, 9 linijka trzeciego akapitu
niego
[9 lutego 2011]
Wydaję mi się, że pewna część czytelników po ścągnięciu paru płyt polecanych w Out Of Tune czy chociażby tych lubiących, dajmy na to 16 Horsepower bez problemu odnajdzie się w nowym wydaniu Ziemii. Zresztą nawet to wcześniejsze, dronowe wcielenie może się spodobać ze względu na kuszącą ówczesną unikalność (i śliczne okładki).

Co do "Bees...": to była płyta na mocne 8, ale wynaleźli ją głównie panowie od wąsów i blogów ze musowym słowem "weed" w nazwie.
Gość: burzak
[9 lutego 2011]
"Pszczoły" lepsze jednak zdecydowanie.
Swoją drogą na Earth to chyba jeszcze nie czas w środowisku skrinejżersowym.
Tekst miły.
niego
[9 lutego 2011]
Będzie przetłumaczone z bantu na polski - "autor" przeprasza za literówkę i dziękuje za powolne i skurpulatne czytanie tektu:)
Gość: hiddenbrain
[8 lutego 2011]
\"O wiele bliżej było mu do awangardowych muzyków współczesnych i ich fascynacji falującym dźwięku gamelanu\"

a w jakim języku to zdanie?
macie tutaj jakiegoś naczelnego? korektę?
kogokolwiek? czy tylko Worda? (bo na \"autora\" nie ma co liczyć najwyraźniej)
Gość: dude
[8 lutego 2011]
spoko!!!

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także