Ocena: 7

Paristetris

Honey Darlin'

Okładka Paristetris - Honey Darlin'

[Lado ABC; 22 listopada 2010]

Nakarmcie kota, chomika, szczura, nastawcie w odtwarzaczu nowy krążek Paristetris i wróćcie do tego tekstu dopiero po zapoznaniu się z „Honey Darlin'”. Miałem to szczęście, że byłem posiadaczem tej płyty chwilę po premierze, zanim ktokolwiek zdążył opublikować opis, czy swoje opinie na jej temat. Szok poznawczy przy pierwszym odsłuchu jest kapitalnym uczuciem, szczególnie gdy płyta kipi od pomysłów i nie sposób przewidzieć i wywnioskować, co się stanie za dwie sekundy. O, właśnie teraz.

Bezwzględna kategoryzacja i próba przyczepiania mądrze brzmiących łatek zespołowi Paristetris jest zadaniem tak samo trudnym jak głupim. A nawet jeśli udałoby mi się wymyślić kiedyś takie określenie, które rzekomo idealnie opisze ten rozgardiasz, panujący na „Honey Darlin’”, to i tak uznam, że któryś element nie funkcjonuje na miarę przysługujących mu praw. Bo Paristetris to coś więcej i coś mniej niż retro-awangardowa układanka.

Próba algebraicznego rozbioru muzyki i jej analitycznego podziału na poszczególne składowe skończyła się u mnie porażką i dłuższą chwilą refleksji. Po pierwsze, czy w tym wypadku potrzebne są quasi-profesorskie namecheckingi? Na brzegu kartki nabazgrałem takie określenia jak: klasyczne piosenkowe wzorce, pattonowa totalność, punkowe skandowania, transowo-noise’owe nawalanki, zappowski ekscentryzm, post-yassowy dekonstrukcjonizm, kanciasta elektronika, pre-teenowe (przedszkolne?) motywy, teatr, kabaret i musical, soundtracki do filmów Lyncha, wokalistyka sprzed 50 lat. To wszystko na przestrzeni ośmiu utworów. I wszystkie te określenia wydają mi się jedynie punktem wyjścia do ewentualnych dokładniejszych eksploracji tych terytoriów. Piszę to z pewną obawą, bo całkowite skupienie uwagi na jednym elemencie układanki może prowadzić do zatracenia się; jakiś fragment przysłoni mi całą resztę i wymkną mi się wszystkie inne ważne punkty i odniesienia. Szczególnie, że pierwsze kontakty z płytą były naznaczone, wspomnianym we wstępie, szokiem poznawczym – było to skomplikowane uczucie, a nie miłość od pierwszego odsłuchu. Ilość nastrojów, zwrotów akcji, żonglerka muzycznymi wątkami jest bliska posądzeniu o rozdmuchany eksperymentalizm, jednak w moim odczuciu projekt daje wystarczająco dużo przyjemności związanej ze słuchaniem dźwięków pochodzących z radosnego, wspólnego muzykowania na sporym luzie, graniczącego z lekceważeniem. To świetnie widać podczas koncertów, bo o ile płyta jest fajną propozycją wartą uwagi, to koncert jest prawdziwym trzęsieniem ziemi, obowiązkowym punktem waszych koncertowych planów i środowiskiem naturalnym tego projektu. Cały ten miszmasz jest podporządkowany delikatnej grze na strunach pastiszu i nie wolno zapominać, że zespół ma humor, ironię i kabaret wpisany w swoje DNA. Kto słuchał debiutu, ten pamięta konsternację wywołaną pierwszym wersem Candi przy akompaniamencie rzewnego pianina. Kim w ogóle jest osoba kryjąca się za tym pseudonimem?

Candelaria Saenz Valiente. Argentyńska artystka – twórczyni operetki „Putanek Fest”, książki „El Infierno De Orfeo Blaumont”, filmu dokumentalnego „50 000 Lesbians” (?!); podobno też sportretowała na płótnie sklep mięsny w Warszawie. Poza tym, Candi eksploatuje w Paristetris swoje struny głosowe i robi to wszelkimi dozwolonymi metodami, od rzucania melodyjnych uroków i czarowania barwą, po wrzaski, krzyki, skandowania i wysokie rejestry. Teksty, jak łatwo możecie się domyślić, są absurdalne, prześmiewcze, ironiczne, a nawet i liryczne. Ten element liryzmu jest o tyle istotny, bo w porównaniu do debiutu muzyka zespołu nabrała jeszcze silniejszych kontrastów. Paristetris nie czują już żadnych zahamowań przed totalnym dewastowaniem swoich piosenek. Czy wynika to z jakichś niedoskonałości niszczonych elementów, czy wyłącznie z twórczej swobody? Nie wiem, pytanie pozostawiam bez odpowiedzi. Powracając do liryzmu, mocne kontrasty objawiają się w silnej reprezentacji trzech ballad. Jest całkiem przyjemnie usłyszeć po takim rollercoasterze nastrojów i dźwięków wyraźnie zasygnalizowane „stop! pełna powaga, teraz przystępujemy do dzieła wzruszenia”. No i cholera, udaje im się to. Powodów sukcesu upatruję w kilku czynnikach – ballady mają swój naturalny bieg i ładnie namalowany punkt kulminacyjny; mimo klasyczności formuły nie popadają w oczywistą ckliwość, a zatrzymują się na lepszych pozycjach, bliższych zmysłowości. Wszystko delikatnie zatapia się w nocnych intymnych pejzażach ulic Buenos Aires; Borges, „La Noche Ciclica”, wiem, poniosło mnie.

Warto wspomnieć, że płyta została nagrana właśnie w Buenos Aires, przy współpracy produkcyjnej byłego klawiszowca Moloko, Eddiego Stevensa. Przypomnę też, że zespół Paristetris obok Candi tworzą postacie o uznanej marce na polskiej scenie muzycznej: indywidualność, która z niejednych bębnów już jadła chleb, pianista-akademik po Berklee College Of Music w Bostonie, czyli Macio Moretti i Marcin Masecki. Fani pudelka odnotują fakt, że Candi jest prywatnie żoną Marcina Maseckiego. Dociekliwi fani pudelka znajdą w tekstach Candi bardziej pikantne szczegóły.

Każdy absurd ma także swoją logikę. Karl Kraus

Sebastian Niemczyk (7 grudnia 2010)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Gość: mike
[8 czerwca 2011]
przez pierwsze 31 sekund pierwszego utworu myślałem że poznałem płytę roku - ale nie. album tylko \"porządny\" z paroma fajnymi momentami.
Gość: Ignor
[8 grudnia 2010]
Sławek Świerzyński, Paweł Opasiński, Beata Matuszewska, Roman Matuszewski, Sebastian Świerzyński :)
Gość: hejter
[7 grudnia 2010]
a masecki nie zna nut
Gość: seszel
[7 grudnia 2010]
Paristetris to najwieksza pomylka w historii polskie muzyki alternatywnej; wiesniackie pomysly, ktore zespol przykryl "hybrydalnym charakterem" albumu - porazka i Bayer Full w Chinach

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także