Brian Eno
Small Craft On A Milk Sea
[Warp; 19 października 2010]
Unikanie zaszufladkowania zdaje się być jednym z ważniejszych wątków kariery Briana Eno. Tak było w latach 70., gdy zmieniał oblicze tej ziemi, dokonując serii spektakularnych przeobrażeń swojego wizerunku, tak jest i teraz. Jedni skojarzą jego dokonania z ostatnich lat z produkcją megalomańskich albumów U2 czy Coldplay. Dla innych dwudziestopierwszowieczny Eno jest wciąż niestrudzonym adoratorem współczesnej technologii tworzącym oprawę muzyczną do Windowsa czy też aplikacje dla iPhone’a. Niektórzy zobaczą w nim już tylko sentymentalnego dziadzia odnawiającego dawne artystyczne sojusze z Davidem Byrne'em czy Brianem Ferrym. Nawiązanie współpracy z Warp Records oznaczało dla Eno przyjęcie najbardziej ambitnej z odgrywanych przez niego ostatnio ról. Po dwudziestu sezonach działalności Warp dorobił się statusu instytucji, która pomimo wyczuwalnego od paru lat koniunkturalizmu, wciąż kieruje się ambicją wyznaczania trendów we współczesnej muzyce. Powszechnie oczekiwano więc, że pakt Eno z brytyjskim labelem zawiera zobowiązanie zapewnienia świeżości i jakości.
Zwiastun albumu wyraźnie wskazywał, że ten hipotetyczny kontraktowy zapis ma szansę na realizację. W „2 Forms Of Anger” Eno składa pocztówki z przeszłości w stylu godnym największych luminarzy współczesnej sceny niezależnej. Stłumiony pod powłoką mrocznych tekstur, plemienny trans przekształca się w niespodziewany sposób w krautrockową jatkę podrasowaną dawką gitarowej agresji, jakiej nie słyszeliśmy u Eno chyba od czasów „Here Come The Warm Jets”. Prezentowanie takiego poziomu artystycznego po sześćdziesiątce graniczy z heroizmem, a zastępy sieciowych komentatorów ośmielały się mówić jednogłośnie: Eno znów jest bogiem.
Niestety okazało się, że ten zwiastun niemalże wyczerpał temat interesujących zagrywek na płycie. Mroczne, psychodeliczne, operujące znerwicowanym rytmem „Horse” i „Flint March”, w których pobrzmiewają echa dawnych fascynacji Eno polirytmią, pokazują co prawda, że Brian ma jeszcze zapasy paliwa w baku, jednak w pozostałych dynamicznych utworach jest już mniej inspirujący: „Bone Jump” przypomina najbardziej bezpłciowe fragmenty „It’s All Around You” Tortoise, „Paleosonic” razi groteskowo archaicznymi nawiązaniami do industrialu, „Dust Shuffle” byłby wizjonerskim ujęciem muzyki elektronicznej pod warunkiem, że ukazałby się 20 lat temu. Wieczny kameleon nie poprzestaje na strukturalnych kompozycjach i serwuje nam powrót do doskonale znanych, ambientowych terytoriów, jednak leniwe pejzaże z wykorzystaniem pianina czy akustycznych gitar za bardzo przypominają to, co robił w tym temacie w latach 70. i 80. Eno nie nawiązuje konstruktywnego dialogu z licznymi zdolnymi następcami z ubiegłej dekady i ogranicza się do biernej kontemplacji własnego stanu posiadania. Jeżeli przed nagraniem albumu Eno losował karty ze słynnej talii, to niewątpliwie wylosował również tę zawierającą zalecenie „Do something boring”.
Sojusz dwóch instytucji należy rozpatrywać w kategorii symbolicznej i ubogiej w treść wymiany uprzejmości. Warp wzbogacił swój bogaty katalog o album ikony, która odcisnęła piętno na wielu najważniejszych artystach tego labelu. Eno dostąpił zaszczytu wystąpienia pod postępową banderą, na chwilę ponownie znajdując się dzięki temu w blasku hipsterskich jupiterów. Szkoda, że poza kurtuazyjną wymianą proporczyków wyniknęło z tej afery tak niewiele.
Komentarze
[29 listopada 2010]
[29 listopada 2010]
rozmijamy się też w ocenie tej płyty. nie sądzę, żeby eno podczas pracy nad \"small craft\" za wyznacznik brał innowacyjność, raczej syntezę dotychczasowych dokonań pozapiosenkowych. za wadę uznałbym raczej wyczuwalną szkicowość wielu utworów (deadline gonił?). podoba mi się lekkość i podejście trochę \"free\" do ambientów, jak na \"on land\". w czasach gdy najbardziej popularne wydawnictwa \"ambientowe\" toną w oceanie przesteru i repetycjach dronów, to całkiem przyjemne mleczne morze.
dla mnie więc niewiele wyższa szósteczka, ale bez cienia zawodu
[29 listopada 2010]